Rogaland i Lysefjord, czyli kraina świetlistego fiordu - dzień I

DZIEŃ I (SOLA LOTNISKO - STAVANGER - TAU - JORPELAND - PREIKESTOLVEGEN)
Poprzednią część (-> Rogaland i Lysefjord, czyli kraina świetlistego fiordu - prolog) skończyłem na krótkim opisie tego, co działo się przed naszym wylotem ;) A więc, dla przypomnienia przebrnęliśmy kontrolę bezpieczeństwa i lekko zaniepokojeni przekroczonymi wymiarami bagażu podręcznego czekaliśmy na odprawę pokładową. Kiedy ruszył boarding, skierowałem się do niego jako pierwszy z kartą pokładową w ręku. Pracownica standardowo przejrzała dowód osobisty (wystarcza przy podróży do Norwegii), oddała kartę pokładową i... nawet nie spojrzała na plecak. Kiedy przechodziłem obok drugiej z pań, usłyszałem nagle stanowczy głos, który z początku wydał mi się potwierdzeniem moich obaw. Ale jak się okazało byłem w błędzie.
Otóż potoczyło się to wszystko co najmniej zaskakująco.. Drugi w kolejce był Damian, który z uśmiechem na ustach czekał na swoją kolej. Jednak przy okazywaniu dowodu, spotkała go wielce niemiła niespodzianka, jak się okazało, chłopakowi... nieco ponad tydzień wcześniej wygasł termin ważności dokumentu. Lecieliśmy dwunastego maja, a dowód był ważny do końca kwietnia. Sam nie miał przy sobie paszportu, a tylko prawo jazdy, które nie jest uznawane za dowód tożsamości.
Wszystko to działo się w bardzo szybkim tempie. Minutę wcześniej zastanawialiśmy się co będzie jeśli się okaże że bagaże nie przejdą, a tu nagle, wyszło coś, czego nikt z nas się nie spodziewał. Zresztą niesprawdzenie ważności dowodu? Każdy z nas był w szoku, a zwłaszcza sam Damian, który kupował bilety, przy kupnie których, podaje się m.in przecież numer dowodu osobistego! Faktem jest, że dowód, którego termin ważności upływa po 10 latach pozwala uśpić nieco czujność, ale że wyszło to na jaw dopiero na lotnisku?
Zresztą cała akcja była jak cios w potylicę. Zupełnie niespodziewanie stanęliśmy przed hamletowskim wyborem, lecieć czy nie lecieć. Bo jednym jest czyjeś niedopatrzenie, które pewnie i nie powinno się wydarzyć, a czym innym zwykła solidarność, bo wiadomo errare humanum est.
Ponieważ z całej ekipy znałem się tylko z Bartkiem, stwierdziłem, że uszanuję i dostosuję się do każdej ich decyzji. Może było to poniekąd chowanie głowy w piasek i nie czułem się z tego do końca szczęśliwy, ale z drugiej strony wiedziałem że, cała czwórka - Damian, Borys, Magda i Bartek była grupą przyjaciół i każda decyzja, jakakolwiek by ona nie była, zostanie podjęta w sposób taki, by nie zaszkodzić wewnętrznym relacjom. A ponieważ w czwórkę podjęli decyzję że jednak lecimy, więc w ostatniej chwili polecieliśmy.
Wszystko to działo się w kilka minut. Niepokój związany z bagażem, potem to nieszczęsne odkrycie, próba negocjacji z pracownicą lotniska, kilka chwil na podjęcie ostatecznej decyzji - to był koszmar. A potem jeszcze bieg do samolotu, wszystko na wariackich papierach.
Ponieważ do samolotu weszliśmy jako ostatni, pozostało nam tylko zająć ostatnie wolne miejsca. Lot przebiegł mi przynajmniej bardzo szybko, bo gdy ochłonąłem po wydarzeniach na lotnisku, poczułem głód. Jadłem więc kanapki jedna za drugą i zastanawiałem się co teraz będzie, jak brak Damiana przełoży się na naszą wyprawę. Dumałem tak sobie, aż nagle poczułem znajome uczucie szumu w uszach, którego w lataniu nie znoszę, a za oknami zobaczyłem norweski ląd. Potem tylko jeden nawrót i przyziemienie.
Na lotnisku Stavanger-Sola lądujemy 10 minut przed czasem, czyli o 17.20. Wydostajemy się z samolotu przez rękaw i na jednej z ławek w terminalu przylotów dokonujemy przepakowania oraz wydobycia z plecaka pustych butelek, które zabieramy ze sobą do toalety by napełnić je wodą z kranu. 4 butelki rozdzielamy między siebie, będąc pewnym że 1,5 l nam wystarczy i ruszamy w kierunku wyjścia. Wypadałoby powiedzieć God Kveld Norge! ;)
Przed terminalem popełniamy podstawowy błąd - zamiast na spokojnie przeanalizować otoczenie terminala, widząc przystanek autobusowy tuż przy wyjściu z niego, a przy nim czekający autobus, stwierdzamy że to ten oczekiwany :D Dałem się wtedy wyjątkowo, jak to się goda po naszymu - piyknie ciulnońć i nie mogę sobie tego darować. Wiadomo - Polaka najbardziej zaboli jak go ukarzą po kieszeni, a w tym wypadku kara była wyjątkowo dotkliwa - zamiast  spodziewanych 32 NOK było... 110 oczywiście od łebka ^^ (ok 60 zł). Notabene, jeśli będzie to ktoś czytał, kto uważa że 8 zł za pociąg na lotnisko w Balicach to wygórowana kwota, to zapraszam go do Stavanger ;) Co najlepsze w tym wszystkim, to jadąc w kierunku miasta, byliśmy święcie przekonani że to ten właściwy autobus, tylko że cena 32 NOK, o której słyszeliśmy, była niezbyt... aktualna ;P Lekko zaniepokojeni tym że zamiast spodziewanego łącznego wydatku w okolicach 250-300 zł zrobi się 1000 zł, mieliśmy przez moment wrażenie, że skoro tu bilet okazał się 3 razy droższy, to prom do Tau, który miał kosztować równowartość 25 zł, będzie kosztować nas na przykład równowartość 100 zł :D A wydostać się stopem w kierunku Lysefjorden ze Stavanger bez użycia promów jest bardzo ciężko ;)
No cóż, jedyny plus to taki że do portu dotarliśmy bardzo szybko, po 25 minutach ;) Zwykły autobus, ten tani :D jedzie godzinę, gdyż objeżdża całą aglomerację i staje po prostu na innym słupku przystankowym, co mieliśmy okazję sprawdzić podczas powrotu ;P
Wysiedliśmy na niezwykle sennym nabrzeżu, z którego weszliśmy do równie sennego terminalu promowego. Tam spotkaliśmy głównie drzemiących pasażerów oczekujących na swoje promy, ale uwagę naszą zwróciły przede wszystkim zamknięte kasy. W terminalu były również biletomaty, ale po krótkiej analizie, doszliśmy do wniosku, że kupno z nich biletu wymaga posiadania konta internetowego, które zakłada się na stronie Kolumbusa.
Gdy Magda była zajęta wyjaśnianiem kwestii cen i warunków zakupu biletów na norweskie promy, wśród miejscowych, ja zostawiłem ekwipunek na terminalu promowym, którego pilnowali Bartek z Borysem, i wyruszyłem na poszukiwanie miejsca, gdzie można kupić kartusz gazowy. Wychodząc z terminalu promowego, uświadomiłem sobie że nie bardzo wiem jak wyjaśnić to czego poszukuję i w wyobraźni widziałem już zmieszanie na twarzach mojego rozmówcy. Cóż było robić, wybrałem leżący najbliżej terminalu, norweski odpowiednik naszej żabki, wszedłem do środka i udałem się do kasy, pytając o "small gas container". Odpowiedź, nie była taka jakbym sobie życzył, mało tego do końca nie jestem pewien czy kasjerka zrozumiała moje prawdziwe zamiary :D, ale po krótkiej rozmowie, stanęło na tym że wskazała mi drogę do najbliższej stacji benzynowej, która była oddalona o jakiś kilometr. Fakt, ten nie wzbudził mojej wielkiej radości i po szerokim uśmiechu wysłanym w podziękowaniu kasjerce, wyszedłem z budynku w zupełnie inną stronę. Widmo zawiłego drałowania na obrzeża miasta mnie nie do końca przekonywało, postanowiłem więc udać się na Stare Miasto. Najpierw przeszedłem przez centrum handlowe, w którym nie było żadnego sklepu, którego branża pozwalała by mieć nadzieję na pozyskanie kartusza gazowego, były za to knajpy, które serwowały przyzwoicie wyglądające dania, za to w nieprzyzwoitej cenie. Zwykłe "fish&chisps" zwane tu "fisk og pommes frites" kosztowały tu miażdżące 199 NOK czyli ciut ponad 100 zł ;p
W centrum handlowym niczego nie znalazłem, wyszedłem więc z powrotem na nabrzeże i tu wreszcie znalazłem intersport, niestety zamknięty. Był czynny do 18, była 18:32 ;o Skonfundowany wszedłem na Stare Miasto (norw. Gamle Stavanger). Kluczyłem po uliczkach, skądinąd naprawdę malowniczych, czwartego co do wielkości miasta Norwegii i byłem w szoku. Pomijając fakt, że nie mogłem znaleźć żadnego czynnego sklepu, nie licząc pojedynczych kafejek, to przede wszystkim, mijałem POJEDYNCZYCH ludzi. Dzień wcześniej o  podobnej porze, włóczyłem się po krakowskiej starówce, robiąc zakupy przedwyjazdowe i naprawdę zastanawiałem się w kółko - Gdzie Ci ludzie?? Zdawałem sobie sprawę że był środek tygodnia, niezbyt pogodnego ale przyzwyczajony, że w Krakowie (a zresztą nie tylko tam) czy deszcz czy słońce, miasto żyje, nie mogłem się nadziwić.
Nie sądziłem że kupno kartusza zmieni się w włóczęgę po starym mieście w Stavanger, dlatego miałem ze sobą tylko komórkę, co się odbiło na zdjęciach ;/ Spacer zrobił na mnie jednak na tyle duże wrażenie, że postanowiłem się trochę podzielić swoimi emocjami i tym co miałem w komórkowej galerii.
Rozczarowany brakiem sklepu i brakiem możliwości kupna kartusza wróciłem kilkanaście minut przed odpływem promu. Tam dowiedziałem się od reszty, że bilet można kupić na pokładzie promu, a jego cena w przypadku dojazdu do Tau, wynosi na szczęście tyle ile się spodziewaliśmy, czyli 49 NOK (około 25 zł).

Linia ze Stavanger do Tau obsługiwana jest nie przez Kolumbus, a przez Norled. To jeden z wyjątków w okolicach Lysefjordu, gdzie można zobaczyć promy innej linii niż te należące do firmy Kolumbus. Rejsy na tej trasie są bardzo częste i szybkie, podróż trwa bowiem około 30 minut. Norled rozkład promów (ang.)
A podczas rejsu mijamy malownicze okolice Stavanger.  
Tau z oddali...
Na nabrzeżu w Tau czeka skomunikowany z przypływem promu, autobus jadący do Preikestolhytte. Nie ulegamy jednak pokusie i maszerujemy w kierunku centrum wsi, mając nadzieję natrafić na stację benzynową. Gdy jednak do takowej trafiamy, kartusza nie znajdujemy. Zmartwieni naprawdę poważnie widmem braku możliwości ciepłego posiłku postanawiamy zajrzeć jeszcze w parę miejsc. Ja idę do supermarketu, bo nabieram ogromnej ochoty żeby się napić coca-coli. Przy okazji pytam z nadzieją czy znajdę gdzieś kartusz i muszę na wstępie powiedzieć, że obsługa "rzuciła się" aby mi pomóc. Wprawdzie 20-minutowa rozmowa stanęła na tym, że w pobliżu, w Jørpeland znajduje się być może czynny EuroCash, gdzie na pewno znajdę to czego szukam, ale mój pierwotny rozmówca, bardzo uprzejmy, młody Murzyn zaaferowany moim problemem, zwołał kilku swoich kolegów, którzy zaczęli konferować szukając najlepszego i najszybszego rozwiązania ;) Co ciekawe, żaden z pracowników sklepu, z którym miałem okazję rozmawiać nie wyglądał na rodowitego Norwega, byli to mieszkańcy Czarnego Lądu, Azjaci czy biedniejszych krajów Europy.
Ze sklepu wyszedłem z karteczką, na której widniała ręcznie narysowana mapa, przedstawiająca dojazd do tego nieszczęsnego EuroCashu i z colą 0,5l, która kosztowała mnie 24 NOK. O dziwo do wytrzymania, bo zdarzyło mi się w polskich górach płacić za taką butelkę niewiele mniej. Wróciłem do reszty, czekającej już na mnie na parkingu, a następnie ruszyliśmy z zamiarem złapania stopa. Wyrysowaliśmy na wytrzaśniętym skądeś kartonie napis Jørpeland i ustawiliśmy się na przystanku autobusowym. Stopa łapała na swój uśmiech Magda, my jako przedstawiciele płci brzydkiej byliśmy ustawieni z boku :D i nastawieni na to że jeśli się jakiś większy pojazd zatrzyma, to wtedy, przez fakt późnej pory, nikt nie będzie miał serca nas zostawić ;P Po 20 minutach byliśmy już zrezygnowani, bo szosą mknęło sporo aut i żadne nie się chciało zatrzymać. Ale w końcu, kiedy chcieliśmy już ruszyć się z tego przystanku, gdzie zaczynaliśmy pomału marznąć, zatrzymał się miedziany van produkcji GMC, czyli auto znane z amerykańskich filmów sensacyjnych, gdzie jest używane przez porywaczy, terrorystów i innych popaprańców ;p W środku siedział facet w średnim wieku o deczko śniadej karnacji, z paczką donutów obok siebie, który jak się okazało był Rumunem z Hiszpanii, pracującym na budowie, gdzieś w okolicy. Rozmowa z nim była, dość intrygująca, bo jego poglądy na temat Norwegii i życia tam, można było określić mianem "negatywnych".
Zagadani przejeżdżamy przez Jørpeland , zapominając o zajrzeniu do sklepu ;D i podróż szybko się kończy u wyloty drogi zwanej Preikestolvegen. Stąd trzeba niestety drałować około 5 kilometrów, asfaltem w górę. Na osłodę jest malowniczy widok na Idsefjorden, długi na około 12 km fiord.
Jest godzina 21.20 kiedy rozpoczynamy wędrówkę :D Wprawdzie dość późnawo, ale rześko ;)
Spacer drogą był monotonny. Mimo zachwytów nad dziką okolicą, wkrótce zaczęło dokuczać zmęczenie kończącym się dniem, ciężki plecak i padający deszcz, który zmuszał do noszenia kurtki, w której było za to zbyt ciepło. Gdy powoli się ściemniało, dotarliśmy w okolice kempingu, ze skraju którego widać było jeden z licznych w Norwegii, wodospadów :)
Dolina Gydalen, a w dali okolice masywu Grytekluten i jeziora Gloppavatnet.
A my ruszamy dalej norweską "Route 66"...
We mgle, po zmroku ;)
W pobliże schroniska docieramy około 22.30, ale wciąż maszerujemy bez użycia czołówki. Wyszukujemy w miarę płaskie miejsce, w pobliżu początku szlaku na Preikestolen i zabieramy się do rozbijania obozu. Złośliwie, akurat w tym momencie zaczyna lać ;P Robi się też na tyle zimno, że zmuszeni jesteśmy zapiąć kurtki i dygocząc, rozkładamy namioty. Nie mamy też śledzi, które nie przeszły kontroli bezpieczeństwa, tak więc po rozłożeniu obu namiotów, pozostała kwestia zabezpieczenia reszty betów i odciągów. Odciągami zajęli się Borys z Bartkiem, bo bezczelnie wlazłem z plecakami do środka. Zależało mi na tym, żeby plecaki nie przemokły, a co za tym idzie i nieliczne ubrania, a także by pokrowiec na aparat znalazł się jak najszybciej w suchym miejscu. 
O tym jak przebiegła m.in. nadchodząca noc, opowiem już w następnej części ;) Jest bowiem o czym pisać, zwłaszcza że noc była długa i... mokra ;p Żegnając się więc po norwesku: Vi sees! :)

KOMENTARZE

4 comments:

  1. Takie przygody już na starcie, aż jestem ciekawa co będzie dalej. Mam nadzieję, że ta Norwegia się w końcu uśmiechnęła, bo na razie to strasznie ponura i droga! A kto miał taki cudny sweterek na zdjęciu? Bardzo mi się podoba. Kupiony na miejscu? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W końcu się uśmiechnęła ;) A sweterek był kolegi i z tego co wiem został nabyty w Polsce :)

      Usuń
  2. Przykre rozczarowanie z tym dowodem, nie myślałem, że ktoś sprawdza na nim datę ważności. Początek wyprawy tez nie za ciekawy, ale za to krajobrazy juz całkiem norweskie, łącznie z padającym deszczem.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uroki podróżowania za jeden uśmiech ;) I tak potem śmialiśmy się z tego.
      A pogoda na szczęście się później wyprostowała także można rzec, że nam wynagrodziła wcześniejsze rozczarowania ;)

      Usuń

Back
to top