Mamałyga z bryndzą oraz jak nakarmić niedźwiedzia wbrew własnej woli, czyli Rumunia 2015 - cz. VII

CZ. VII (LACUL CAPRA - CABANA PODRAGU)

  • Dzień wędrówki przez Fogarasze: 5
  • start: Lacul Capra (2230 m.n.p.m.)
  • trasa: Lacul Capra -> Caldarea Fundu Caprei -> Portita Arpasului -> Vf. Paru de Fier -> Vf. Arpasu Mare -> Vf. Mircii -> Lacul Fundu Giurgiului -> Saua Podragu -> Cabana Podragu
  • meta: Cabana Podragu (2136 m.n.p.m.)
  • suma wzniesień: 550 m
  • czas: 6h

Z pełnym żołądkiem, po mimo wszystko dość obfitym obiedzie zjedzonym w Balea Lac i smacznej kolacji, zasypiało się wyśmienicie, niemniej jednak, gdzieś w środku nocy, gdy wszyscy obozujący poszli już spać, obudziły nas, budzące niepokój, petardy hukowe. Obudzony, wraz z Oskim, który spał ze mną w namiocie, pogrążeni w ciemnościach, rzuciliśmy w głuchą przestrzeń: "Co się dzieje?", ale zaspani, nie uzyskawszy odpowiedzi, machnęliśmy ręką, odwróciliśmy się i zagrzebaliśmy się w śpiworach. Obudziliśmy się ponownie wraz z budzikiem, dopiero nad ranem, około 7:30, przyjemnie wyspani. Standardowo, sięgnąłem do przedsionka namiotu i z plecaka wyciągnąłem polar, aby wdziać go na siebie, ale zaniepokoiło mnie, że dolna przegroda mojego deutera, była otwarta. Po chwili, uświadomiłem sobie, że najzwyczajniej w świecie na noc jej nie zapiąłem, natomiast doskonale pamiętałem, że do środka wrzuciłem... worek z żarciem. Wpadając w panikę, wypakowałem cały plecak i przerzuciłem stertę gratów znajdujących się przy wejściu, ale worka nie znalazłem. Jedyne na co natrafiłem, to... fragment worka nylonowego w którym zapakowana była część kiełbasek.
Nie wiedząc, o co kaman, wyparowałem jak oparzony z namiotu i po chwili mym oczom ukazał się drastyczny widok... Na przestrzeni kilkudziesięciu metrów leżały strzępy naszego worka, w którym przetrzymywaliśmy jedzenie, a także poćwiartowane fragmenty sera, a nawet... pozostałości opakowań zawierających sosy w proszku. Żadnych resztek kiełbas i kabanosów nie znalazłem, obchodząc obóz, co od razu kładło podejrzenia, na pojawienie się jakiegoś drapieżnika. Drapieżnika, który widocznie nie bał się ludzi, a przez ślady, które widzieliśmy poprzedniego dnia w pobliżu Balea Lac, należało sądzić, że sprawcą haniebnej kradzieży był misio.
Co do niedźwiedzi w Balea Lac i w okolicach Szosy Transfogaraskiej, słyszałem wiele historii. Zarówno tych, mówiących o ich wizytach przy schroniskowych śmietnikach, jak i zwyczajach pojawiania się na samej jezdni słynnej drogi. Znając "umiejętności" tatrzańskich niedźwiadków, byłem przekonany, że to musiała być jego sprawka, bo kogo innego? Wilka? Wątpliwe, są znacznie bardziej strachliwe, zwłaszcza w przypadku tak licznych obozowiczy nad jeziorem Capra. Skoro w nocy w pobliżu rozległy się petardy hukowe, znaczy się, że przeciwnik musiał być głodny i przez to natrętny. A takie bywały i bywają niedźwiedzie.
Z jednej strony, byłem zły na siebie że nie zapiąłem przegrody w plecaku, natomiast skoro niedźwiedź nie bał się wejść do przedsionka namiotu (nie umiem sobie tego wyobrazić), który zawsze mieliśmy lekko niedomknięty, to czy wyczuwszy zapach wydobywający się z zamkniętego plecaka, odpuściłby? A może jednak nie i aż strach myśleć, co by było, gdyby przyszło nam, obudzonym, w świetle latarki zastać nieproszonego gościa? Mieliśmy przy sobie zawsze gaz pieprzowy, ale używać w namiocie gazu pieprzowego, to głupota.
Macie tu notabene idealny przykład tego, co w górach może się stać, jeśli nie będziemy szczelnie trzymać jedzenia i kogo może przywabić jego zapach :)
Obwieściwszy wiadomość kolegom, wiedziałem, że muszę się wrócić do Balea Lac, bo inaczej nie starczy nam jedzenia. Zdawałem sobie sprawę wprawdzie, że pogoda na dziś niepewna i po południu mogą wystąpić burze, ale bez jedzenia nie mogliśmy podejmować dalszej drogi. Przekąsiwszy fragment konserwy i zabrawszy najmniejszy plecak Mosia, pomaszerowałem, nieco markotny w kierunku Saua Caprei. Poszedłem sam, pamiętając że pod Serbotą to Moś i Krystek na dziko schodzili z grani po wodę, a Oski zmagał się z bólem kostki.
Po dwóch godzinach ponownie zameldowałem się nad jeziorem Capra, z daleka machając już radośnie workiem pełnym kiełbas i nowo kupionego sera. Posililiśmy się lokalnymi kabanosami, i wreszcie przed 11 wyruszyliśmy w drogę.
Wróciliśmy na główny szlak fogaraski i powoli oddaliliśmy się od kotła Capra i samego jeziora, przy którym spaliśmy. Po chwili, ukazały się nam serpentyny Szosy Transfogaraskiej, ostro opadającej w kierunku doliny Ardżeszu i miasta Curtea de Arges.
Ścieżka na tym odcinku trawersowała łagodne zbocza Vf. Capra...
...Doprowadzając do wysuniętego punktu widokowego, znajdującego się w miejscu, gdzie szlak robił łuk, zakręcając na północ.
Widok z tego miejsca na nieco podobny do Moldoveanu kształtem, Vf. Arpasu Mic (2461 m.n.p.m.) i Vf. Buda (2431 m.n.p.m.), oddzielonych przełęczą Spintecatura Budei.
Po pokonaniu zakrętu, ukazał nam się grzbiet Creasta Arpasei-Vartopei, łączący masyw Vf. Capra i Vf. Vanatorea lui Buteanu z masywem Vf. Arpasu Mic. Skalisty grzbiet odznacza się jedną, wyraźniejszą kulminacją - Turnu Vartopei (2385 m.n.p.m.), która jest zarazem zwornikiem grzbietu Muchia Albuta.
Raz jeszcze Vf. Arpasu Mic i Vf. Buda. Z lewej strony, ponad głębokim wcięciem przełęczy Portita Arpasului widać tonący w chmurach Vf. Arpasu Mare.
Szlak tymczasem znów zakręca i zaczyna schodzić w dół, na dno kotła Caldarea Fundu Caprei, do którego opadały żleby spod Vf. Capra.
Krajobraz kotła Fundu Caprei. Zza grzbietu Creasta Arpasei-Vartopei oprócz Vf. Arpasu Mare wystaje teraz fragment trójkątnego Vf. Podragu. Warto zwrócić na niego uwagę, zwłaszcza że niewiele będzie dziś szans aby go podziwiać ;)
Górna część kotła. Widać maleńką turnię Acul Revolver, o kształcie odchylonego rewolweru w środkowej części zdjęcia.
Dalsza wędrówka to ciągłe obniżanie wysokości. Maksymalnie schodzimy na 2150 m.n.p.m., które szlak utrzymuje przez dłuższy czas, wijąc się u stóp skalistych zboczy Creasta Arpasei-Vartopei.
Z widokiem na doskonale prezentujący się Vf. Arpasu Mic, spokojnie sobie maszerujemy.
Po pokonaniu trawersu Turnu Vartopei, docieramy do miejsca gdzie ścieżka gwałtownie wspina się do góry o dobrych kilkadziesiąt metrów. Pokonujemy owo miejsce, a na jego szczycie pozwalamy na chwilę odpoczynku, podziwiając okolicę. Chwilę ze sobą rozmawiamy, po czym dyskusję urywa pojawienie się wesołej grupy Rumunów, którą zauważyliśmy już wcześniej. Byli oni w średnim wieku 40-50 lat, a przewodził im rozbawiony brodacz o tubalnym głosie. Szalejące w jego wzroku, ogniki, dodatkowo charakteryzowały go jako prawdziwego huncwota. Znał angielski, toteż rozpoczęliśmy uprzejmą rozmowę, zaczynającą się od standardowego: skąd? dokąd? jak się idzie? Kiedy odpowiedzieliśmy, że chcielibyśmy dotrzeć pod Moldoveanu, rozgorzała jednak prawdziwa dysputa. Członkowie grupki zaczęli dyskutować między sobą, prawdopodobnie o tym czy damy radę, a na końcu, ich przewodnik pokręcił przecząco głową i rzekł, że nie podołamy, gdyż ulegamy częstej dezinformacji jaką jest teza, że pod Moldoveanu da się dojść w ciągu jednego dnia. Z plecakami jest bowiem bardzo ciężko, zwłaszcza że na drodze czeka kilkanaście innych szczytów. Oni szli również na Moldoveanu, ale krótszym wariantem, schodząc z Portita Arpasului i kierując się przez Saua Cintre Lacuri do Cabany Podragu, tym samym omijając grań główną.
Sami zdawaliśmy sobie doskonale sprawę, że szansy dojść w samo pobliże Moldoveanu nie ma, zwłaszcza ze względu na pogodę, ale nie chcieliśmy polemizować i tłumaczyć, że rozbijemy się gdzieś; tam, gdzie akurat będzie pasowało. Zapytałem pana jeszcze o prognozę pogody, mówiąc że martwimy się trochę, że nadchodzi załamanie, ale brodacz spojrzał na niebo, wydął wargi, machnął ręką i powiedział: spokojnie, nic z tego nie będzie, kończąc rozmowę. Pożegnaliśmy się, sądząc że już się nie zobaczymy - oni życzyli nam udanego dalszego przejścia, my im serdecznie dziękowaliśmy za miłą rozmowę i pomoc.
Napiliśmy się jeszcze i ruszyliśmy dalej, w kierunku bliskiej już, przełęczy Portita Arpasului.
Ścieżka znów zmieniła kierunek i zaczęła znów wracać na główną grań Fogaraszy. Doskonale widzieliśmy już siodło przełęczy, widzieliśmy też już znaną skałę, zwaną Trei Pasi de Moarte.
Mgły w pobliżu grani.
Gdy doszliśmy w pobliże przełęczy chmury nieco przykryły okolicę, nadając górom tajemniczego charakteru.
Widoki z Portita Arpasului.
Tymczasem zaraz za Portita Arpasului wyrasta pierwsza lina, będąca zapowiedzią zbliżających się trudności terenowych.
Wkraczamy na skałę, zwaną La Trei Pasi de Moarte (dosł. Trzy kroki od śmierci), znajdującą się na wschód od obniżenia przełęczy Portita Arpasului.
Idąc od strony Balea Lac, wspinamy się na skałkę od łatwiejszej, łagodniejszej strony, gdzie liny tylko wspomagają we wspinaczce. Trochę inaczej jest z drugiej strony, ale o tym za chwilę.
Z wierzchołka skałki, podziwiamy wznoszący się przed nami Vf. Arpasu Mic. Fakt, że jego masyw wyrasta ponad nami niespełna 300 metrów, powoduje że wrażenie jest naprawdę niesamowite.
Z drugiej, wschodniej strony, też mamy do czynienia z liną i łańcuchami. Nazwanie tego miejsca trzy kroki od śmierci uważam jednak za grubą przesadę. Tak naprawdę, to kawałek fajnej, ale mimo wszystko dość prostej wspinaczki, podczas której asekurujemy się zamontowanymi tu łańcuchami, aby spokojnie zejść z powrotem w trawiasty teren. Nie ma tu większej ekspozycji, a i skała jest dobrze urzeźbiona.
I fotka od dołu.
Dalej, szlak wkracza na zbocza Vf. Arpasu Mic. Ścieżka wspina się jedynie na wysokość 2280 m.n.p.m., natomiast główny wierzchołek pozostawia obok.
A to już za nami :)
Zaczynając podchodzić, nadziewamy się jeszcze na fragment ubezpieczony łańcuchem, poprowadzony po płytach skalnych.
Do góry :)
Za nami La Trei Pasi de Moarte, dalej przełęcz Portita Arpasului i Turnu Vartopei. Z lewej pogrążony w chmurach Vf. Capra i Vf. Vanatorea lui Buteanu.
Pokonałem skalną płytę do końca i cyknąłem jeszcze jedną fotkę. Tym razem widać jeszcze fragment grzbietu Muchia Albota ze skalistym szczytem Vf. Preluca (2320 m.n.p.m.).
Poniżej grzbietu głównego, widać również ścieżkę niebieskich krzyżyków wiodących skrótem do Cabany Podragu.
W miejscu, w którym szlak przechodzi na północne zbocze Vf. Arpasu Mic, zatrzymujemy się na uzupełnienie płynów.
Najbliższa droga. Po lewej widzicie przełęcz Portita Fruntita (2153 m.n.p.m.), przez którą wiedzie szlak do Cabany Podragu. My będziemy się piąć nieco wyżej.
Nieszczęśliwie,  kilkadziesiąt metrów wyżej wkraczamy w mgłę. Widoczność spada do 30 metrów, ale jest wesoło - spotykamy pierwszych podczas całego pobytu Polaków :D W ogóle wynikła zabawna sytuacja, bo zadałem facetowi pytanie po angielsku, nie pamiętam zresztą o co... Natomiast on odrzekł, że możemy mówić po polsku. Tak się bowiem złożyło, że wcześniej usłyszał wypowiedziane przez kogoś z nas nieładne słowo ;P
Po miłym spotkaniu życzyliśmy sobie powodzenia i ruszyliśmy dalej. Przy okazji, chmury też na chwilę się podniosły, dzięki czemu, co nieco mogliśmy zobaczyć.
Przełęcz po wschodniej stronie Vf. Arpasu Mic, usytuowana na 2287 m.n.p.m., była najbliższym celem. Dalej wznosił się mało wybitny szczyt Vf. Paru de Fier (2316 m.n.p.m.).
Przez moment możemy nawet zadrzeć głowy i popatrzeć na wznoszące się nad naszymi głowami, wierzchołki Arpasu Mic.
Wdrapujemy się na bezimienną przełęcz i przystajemy na chwilę, wpatrując się to na mapę, to na chmury. Dywagacje przerywa pojawienie się kolejnego, tym razem samotnego, wędrowca. Okazało się szybko, że znów to Polak (cóż za kumulacja), a zapytany skąd (i dokąd) idzie, odparł że wyruszył z Bratysławy...
Tak o to spotkaliśmy kolejnego śmiałka, któremu marzyło się przejście najbardziej dzikiego łańcucha górskiego w Europie, czyli Karpat.
Rozmawialiśmy przez dłuższą chwilę, przy okazji, informując go o zamkniętym szlaku przez Strungę Dracului, radząc mu przy tym, aby pominął Custura Saratii. W zamian dostaliśmy info o czekającym na nas terenie i poleceniu śledzenia znaków jeśli dojdziemy na wschodnie krańce Fogaraszy.
Trawiastą granią delikatnie podchodzimy na Vf. Paru de Fier, widząc leżące 300 metrów niżej jezioro Lacul Buda. Znajduje się tam rezerwat ścisły.
  Podejście pod kolejny szczyt "Fogarów".
Grań jest wąska w niektórych miejscach i ścieżka prewencyjnie została poprowadzona nieco niżej.
Przed nami znajduje się teraz Vf. Arpasu Mare, którego niestety nie widać.
W przeciwieństwie do nieco niższego brata, w jego przypadku główny szlak fogaraski dociera pod sam wierzchołek (na wysokość rzędu 2450 m.n.p.m.). Niestety, chwilę po rozpoczęciu podejścia, wzmaga się zimny wiatr, a po kilku chwilach, słyszymy pierwsze pomruki nadchodzącej burzy...
W akompaniamencie, jeszcze dość odległych, wyładowań, przyspieszamy nieco kroku. Podejście się jednak mocno dłuży...
Przez moment jednak, między pomiędzy poszczególnymi warstwami cumulonimbusa, dostrzegamy błękitne niebo. Po cichu liczymy więc, że wszystko spokojnie przejdzie.
  Przed szczytem Vf. Arpasu Mare, spotykamy parę schodzącą z góry. Salutujemy i po chwili zdobywamy upragnione wypłaszczenie, gdzie szlak skręca w kierunku sąsiedniego Vf. Mircii, pozostawiając wierzchołek Arpasu Mare po naszej lewej stronie.
Jak na zawołanie, pogoda też się uspokaja. Burza milknie, a chmury delikatnie się podnoszą, ukazując grzbiecik Muntele Mircea i jego łagodne zbocza. Popełniamy w tym momencie błąd, zamiast usłyszane pomruki burzy potraktować jako ostrzeżenie i jak najszybciej ewakuować się z grani, robimy chwilę przerwy, po dość stromym i długim podejściu, wyciągając ser i kawałek kiełbasy.
W chwili gdy ruszyliśmy po 15-minutowym popasie, znajdując się na grani łączącej Vf. Arpasu Mare z Vf. Mircii, w bezpośrednim sąsiedztwie uderzył piorun. Burza tak szybko jak zniknęła, tak szybko powróciła, a my nagle uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy na otwartej grani, na wysokości niespełna 2500 m.n.p.m., i narażamy się na bezpośrednie niebezpieczeństwo. Automatycznie włącza się kontrolka alarmowa, która nakazuje jak najszybsze opuszczenie grani, ale niestety z uwagi na przepaściste zbocza, o zejściu na dziko nie ma mowy. Jesteśmy zmuszeni podejść w pobliże szczytu Vf. Mircii, a dopiero po jego pokonaniu możemy myśleć o schronieniu się, nad leżącym 250 metrów niżej, jeziorem Podul Giurgiului.
Burza tymczasem cały czas dawała o sobie znać. W czasie gdy szliśmy pod wierzchołek Vf. Mircii pioruny uderzyły w którąś z bocznych grani dwukrotnie. Kilka metrów poniżej szczytu zauważyłem jednak, trawersującą ścisły wierzchołek, ścieżkę, będącą starym przebiegiem szlaku graniowego. Znaczek był przekreślony, ale stwierdziłem, że w naszej sytuacji przejście tamtędy będzie rozsądniejsze. Jak się okazało kilkanaście metrów dalej, przebieg szlaku został nieco zmieniony, ponieważ ścieżka została podmyta przez wodę. Pozostała wyrwa w ziemi, niżej było urwisko, a powyżej ściana skalna. To nas nieco skonfundowało, przez moment zastanawialiśmy się, wrócić czy nie wrócić? Odpowiedź dało nam jednak kolejne, głośniejsze uderzenie pioruna. Postanowiliśmy, pokonać owo miejsce, wspinając się po eksponowanej w tej sytuacji, ścianie. Pierwszy przeszedł Moś, potem Krystek. Tak jednak się nieszczęśliwie zdarzyło, że w chwili gdy stał przytrzymując się wystających skał, piorun uderzył w grań i chłopak najzwyczajniej nie mógł się przez moment ruszyć. Ponieważ przyjacielowi trzeba było okazać pomoc, przeszedłem, mając serce w gardle, jeszcze ponad nim aby wraz z Mosiem asekurować go od przodu, Oski jako najsilniejszy z nas, asekurował go sam od tyłu. W ten sposób daliśmy radę i po chwili w czwórkę mogliśmy dołączyć już do szlaku.
Mieliśmy szczęście w nieszczęściu; z jednej strony pozytywnym był fakt, że burza trzymała się grani Creasta Podragului łączącej Vf. Arpasu Mare z Vf. Podragu, natomiast gdy z powrotem znaleźliśmy się na właściwym szlaku, pechowo dla nas, rozpętała się szalona ulewa z gradem wielkości M&Msów. Wrzasnąłem do chłopaków, że schodzimy jak najszybciej, aby obok jeziora rozstawić namiot i wraz z Mosiem, zaczęliśmy zbiegać na przestrzał w dół, czując jak bombardują nas na przemian: grudki lodu i krople ciężkiego deszczu...
Złośliwie w okolicach grzbietu Muntele Crenulata nie padało i było znacznie jaśniej, my natomiast wylądowaliśmy niemal w samym centrum tego orkanu.
Uciekając przed ulewą i depczącą z boku burzą, zbiegaliśmy z Mosiem w poprzek stromego zbocza Vf. Mircii, starając się unikać wystających kamieni. Opuściwszy zbocze, znaleźliśmy się wreszcie na skraju kotła, gdzie znajdowało się jezioro Lacul din Podul Giurgiului (2225 m.n.p.m.). 
Znajdując niewielki fragment, który ktoś już wykorzystywał pod biwak, błyskawicznie zrzucam plecak i poluzowuję troki, do których przymocowany miałem namiot. Z pomocą obecnego obok Mosia w strugach deszczu, stawiamy wspólnie konstrukcję. Ciśnienie podnosi mi się, zwłaszcza gdy łączę ze sobą części aluminiowego stelażu. Na szczęście, udaje się nam szybko wszystko rozłożyć i po chwili wrzucamy już do środka przemoczone plecaki. Sekundę później, do stojącego już namiotu dociera, utykający lekko, Oski, a pięć minut później Krystian, przemoczony do suchej nitki, z wygiętym kijkiem, który jak się okazało, uchronił go przed poślizgnięciem podczas zbiegania z Mircii.
W namiocie siedzieliśmy w minorowych nastrojach, pogrążeni w ciszy. Szybko zdałem sobie sprawę, że nie możemy zostać tu na noc. Jeśli ulewa się utrzyma, to po kilku godzinach namiot zacznie przemakać, a w połączeniu z przemoczonymi ubraniami i zawilgoconymi śpiworami (skutek trzymania ich na zewnątrz plecaków ;p), mogłoby się to dla nas skończyć zapaleniem płuc. Rozsądek kazał dotrzeć za wszelką cenę do oddalonej o 45 minut drogi, Cabany Podragu i wyjątkowo spędzić noc w ciepłym schronisku. Powiedziałem o tym chłopakom, próbując podkreślić że to jedyne, sensowne rozwiązanie, ale poparł mnie tylko Moś, pozostali byli temu niechętni. Po trzydziestu minutach wydawało się, że burza cichnie, Mosiu więc wyjrzał przez lufcik, stwierdzając, że idzie ku lepszemu i proponując, aby się zbierać. Rozzłościł tym Krystiana, który warknął: Poczekaj, Posejdon zaraz ci k***a pokaże. Po chwili faktycznie aura wróciła do poprzedniego stanu, Krystek zaśmiał się szaleńczo i syknął: Doprowadziliśmy do szału wszystkich bogów Olimpu!
Siedzieliśmy w milczeniu kolejną godzinę ulewy, od czasu do czasu zerkając na tropik, kontrolując jego stan. Wreszcie koło 17, po niespełna dwóch godzinach zdecydowaliśmy zwinąć namiot i ruszyć do Cabany Podragu. W słabym, już deszczu, z trudem przekroczyliśmy potok wypływający z jeziora Podu Gurgiului, który po obfitych opadach w oka mgnieniu stał się rwącym strumieniem i zaczęliśmy podchodzić ukosem po zboczach Vf. Podragu (2462 m.n.p.m.) ku oddalonej o pół godziny marszu przełęczy Saua Podragu. Niestety, tego dnia prześladował nas pech i wraz z rozpoczęciem podejścia dopadła nas ponownie ulewa, która po krótkim czasie została wzbogacona o wyładowania atmosferyczne. Wlekliśmy się w niskich chmurach i w ulewie, zmagając się ze spływającymi ze zboczy Vf. Podragu, potokami. W pewnym momencie przed nami rozbłysł piorun, uderzający w pobliską grań. Popadliśmy tym samym w dziwne odrętwienie, a ja poczułem narastające zniechęcenie i brak siły do dalszej wędrówki, która stała się nagle bezcelowa, niewyobrażalnie ciężka i mozolna. Plecak normalnie ważący ponad 20 kilogramów, był przemoczony, co zwiększało jeszcze jego wagę, wpijał się w barki jak nigdy dotąd. Wreszcie, dopadła mnie bezsilna złość; miałem ochotę zrzucić ten cholerny plecak w otchłań przepaści, w której znikały strugi deszczu spływające zboczem Vf. Podragu. Zacząłem mieć wątpliwości czy dobrze zrobiliśmy składając namiot, czy nie lepiej było zostać tam noc. Przypomniał mi się Robinson Crusoe i jedna z jego historii, kiedy podczas sztormu opuścił wraz z innymi marynarzami tonący statek, próbując uciekać na szalupie. Jak się okazało wtedy, była to zła decyzja: wszyscy pozostali rozbitkowie zginęli, a przeżył sam Robinson, natomiast statek, choć uszkodzony, osiadł na mieliźnie. Teraz sytuacja wydawała się być podobna i miałem wrażenie, że lada moment dosięgnie nas żywioł.
***
Bo góry to miejsce, gdzie wszyscy ludzie są równi. Banalna teza, ale jakże wtedy prawdziwa. Tam nie liczyło się to co miałeś na sobie, nowe zamberlany czy stare, obtarte adidasy. W takiej sytuacji człowiek doświadczał prawdziwej lekcji pokory, uświadamiał sobie, że jest zwykłą szmacianą zabawką w ręku natury. Zastanawiał się nad podjęciem decyzji, z których każda niosła za sobą określone ryzyko, a w końcu zdawał sobie sprawę z tego, że tak niewiele zależy od niego. Można rzec, człowiek - maleńka istota w obliczu potęgi natury...
***
Przełęcz Saua Podragu (2301 m.n.p.m.) straszyła wiatrem i mgłą, która ograniczała widoczność do kilkunastu metrów. Baliśmy się żeby burza nie przeszła w kierunku wschodnim, tym samym wychodząc nam na spotkanie, ale natura ulitowała się nad nami i grzmoty skierowały się w boczną grań Muchia Podragu. Za wcześnie jednak było aby się cieszyć... Do schroniska zostało jeszcze ponad 150 metrów różnicy wysokości i co najmniej 15 minut drogi. Rozdzieliliśmy się i powoli opuściliśmy obniżenie przełęczy, zaczynając zejście w ziejącą chłodem, otchłań kotła Caldarea Podragului. Szlak oznakowany czerwonymi trójkątami był usłany kamieniami, przez co zejście wymuszało zwolnienia. Kilka zakosów i o to znalazłem się w górnej części kotła. Wprawdzie, dróżka w kilku miejscach była zalana, a na progu skalnym, który odgradzał poszczególne partie doliny, utworzył się wodospad, to miałem to wszystko głęboko gdzieś. Przecinałem rwące strumienie, podmokłe w wyniku opadów, wypłaszczenia, zapadając się po kostki w błocie, ale było mi to obojętne. Jedyne czego pragnąłem, to aby ten koszmar się skończył, abym mógł zdjąć z siebie przemoczoną kurtkę, spodnie, założyć coś suchego i napić się czegoś ciepłego. Oczywiście - docierając na dno kotła, poczułem gigantyczną ulgę, bo wiedziałem, że skoro udało dotrzeć się tu, pokonując bez poważniejszego uszczerbku grań, to byliśmy już bezpieczni. I mimo tego, że pioruny wprawdzie uderzały jeszcze w grań Muchia Podragu, to zauważyłem, że ulewa się uspokajała...
Odetchnąłem z ulgą, wyrwałem się z ponurych myśli i przyjrzałem się okolicy... Okoliczne granie tonęły w chmurach, a wszelkimi wyżłobieniami spływały z góry rwące potoki. Wcześniej wyschnięta, pozbawiona potrzebnej wody, ziemia, teraz otrzymała jej gigantyczną dawkę...
Moje obserwacje przerwał Oski, doganiając mnie. Przyjrzawszy się mu, stwierdziłem, że jest jeszcze bardziej przemoczony niż ja, a do tego strasznie utykający, słowem naprawdę w opłakanym stanie. Nie zapomnę naszej krótkiej rozmowy, którą zaczął pytaniem: Czy tu jesteśmy już bezpieczni? Pamiętam, że w odpowiedzi tylko lekko skinąłem głową. Po cichu dodałem: Stary, pierwszy raz w życiu, poczułem taki strach. Nigdy wcześniej nie czułem się w ten sposób, nie czułem zagrożenia o moje czy wasze życie. I tu nie chodzi tylko, że mógł nas szlag trafić, ale przede wszystkim jakby się komuś z nas cokolwiek stało... Poślizgnięcie i w efekcie złamana noga albo skręcona kostka? Nie znając języka, będąc pozbawionym zasięgu, w obcym kraju?? Gdyby nie to schronisko, to nie mam pojęcia jak byśmy z tego wybrnęli. Ten namiot by przy takiej ulewie długo nie wytrzymał. Wtedy, to Oski smutno przytaknął. W milczeniu doszliśmy do schroniska, czekając pod dachem na pozostałą dwójkę. Mosiu i Krystek, jak wynikało z relacji Oskiego zeszli z przełęczy razem z nim, tylko zatrzymali się na moment w górnej części kotła. Gdy po dziesięciu minutach ukazali się naszym oczom, dałem im znać, że wchodzę z Oskim do środka, czując jak w zawilgoconej kurtce i w spadających od nadmiaru wody, spodniach, zaczyna mi być potwornie zimno.
A Cabana Podragu? Zdawała się być za mała, w stosunku do dziesiątek osób, które z powodu oberwania chmury i burzy, nagle się tam pojawiły. Ponieważ pora była późna, wszyscy decydowali się pozostać tam na noc. Wprawdzie i my, nie planowaliśmy tam noclegu, to z oczywistych względów, musieliśmy w niej pozostać. Po obwieszeniu wszystkiego co się dało, zaczęliśmy przeszukiwać plecaki w poszukiwaniu suchych rzeczy. Miałem na szczęście, w miarę suchy polar i bermudy - te same które nosiłem pierwszego i drugiego dnia, w Budapeszcie i w Sibiu. Pozostali nie mieli tyle szczęścia, choć przynajmniej jedną suchą warstwę udało im się ocalić.
Na koniec, muszę Wam powiedzieć, że wieczór możemy zaliczyć do wyjątkowo udanych. Ciężkie, ale i pamiętne przeżycia, podsumowywaliśmy w przytulnej, schroniskowej jadalni, udekorowanej fantastycznymi zdjęciami Fogaraszy, jedząc bardzo pożywną i smaczną (choć wtedy byliśmy zjeść w stanie wszystko) zupę, kupując chyba 5 czy 6 herbat na osobę, aby się ogrzać i wciągając profilaktycznie w siebie tony leków przeciwbólowych i przeciwzapalnych.
Podczas pobytu w jadalni nie potrzeba było dużo czasu, aby poznać innych fogaraszomaniaków. Najpierw rozmawiamy z dwójką Bułgarów, potem odnajdujemy znajomych nam Rumunów z brodaczem, a w końcu słysząc ojczystą mowę, poznajemy panów: Kubę i Wojtka z Trójmiasta, pracujących na jednej z gdańskich uczelni. Zaczyna się w ten sposób bardzo długa pogawędka, która przy piwie i smakołykach naszych i ich, ciągnie się do późnych godzin nocnych. Ja koło 23 czuję senność wyczerpującym dniem, przepraszam wszystkich i wychodzę do dormitorium. Rozłożony śpiwór był cały czas lekko wilgotny, ale zmęczenie z dyskomfortem wygrało i usnąłem.
Tak o to kończył się piąty, pechowy dzień naszej wędrówki.
C.D.N.

KOMENTARZE

10 comments:

  1. Dobra wyrypa :) czekam na dalsze części :) Ja Rumunię zostawiłem do przejścia na emeryturze ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobra wyrypa :) czekam na dalsze części :) Ja Rumunię zostawiłem do przejścia na emeryturze ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tyle wrażeń w ciągu jednego dnia! Z tym miśkiem to niezła akcja. Dobrze, że nic Wam się nie stało bo o nieszczęście podczas burzy trudno nie jest. Uściski dla Was, oczywiście niecierpliwie oczekuję ciąg dalszego Waszej rumuńskiej wyprawy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wrażeń trochę było ;D Misiek i burza trochę postraszyły, ale teraz przynajmniej jest co wspominać :)

      Usuń
  4. Tak dać się przemoczyć ;-) Stary dobry i tani sposób, pakować wszystko w worki od śmieci i dopiero do plecaka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie pomyśleliśmy o tym przed wyjazdem, a to jest dobra myśl ;) Mieliśmy pokrowce, ale udało nam się je wydobyć z dna plecaka dopiero w Podragu.

      Usuń
    2. Dokładnie, worki foliowe to podstawa by rzeczy pozostałe suche. Ten pokrowiec przeciwdeszczowy przy porządnej zlewie i tak przemaka, więc worki ratują sytuację :)

      Przygody z miśkiem nie zazdroszczę. Dobrze, że tylko jedzenie straciliście.

      Usuń
  5. Co odcinek to piękniejsze widoki, ale dzisiejsze przeżycia to chyba apogeum na tej wyprawie. Czyta się , jak dobre opowiadanie.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może jeszcze uda mi się czymś zaskoczyć ;) I cieszę się bardzo, że się podoba :)

      Usuń

Back
to top