Wakacyjny trekking wokół Monte Perdido cz. II - Dolina Ordesy


Drugi dzień potoczył się zgoła inaczej niż tego oczekiwaliśmy. Plan zakładał relaksacyjną wędrówkę po okolicznym paśmie Sierra de Tandanera, którego szczyty wznoszą się na zachód od Torli i całej doliny Rio Ary. Poranek przyniósł jednak nagłą zmianę zamierzeń, ale po kolei 😉

Po zjedzeniu śniadania, wrzuciliśmy najpotrzebniejsze szpargały do jednego z plecaków i udaliśmy się w kierunku wyjścia z kempingu. Po drodze minęliśmy grupę Czechów, którzy zaczynali przygotowywać na kuchence gazowej śniadanie - wprawdzie nie zamienialiśmy z nimi żadnego słowa poza uprzejmym powitaniem - niemniej jednak stali się tematem kilkakrotnie poruszanym podczas naszego pobytu tamże, tzw. stałym elementem otoczenia. Także i tego poranka przywitaliśmy się zdawkowo, wychodząc z naszej bazy wypadowej. Gdy wyszliśmy już poza ogrodzenie, uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak (trawa zamieniła się na beton), spojrzałem pod nogi i zauważyłem, że kemping opuściłem... w trampkach 😅

Oczywiście zostawiwszy plecak u chłopaków, zawróciłem i udałem się z powrotem do namiotu. Mając w głębi duszy nadzieję, że nikt nie zauważył, dokonałem zamiany i niemal w podskokach znów dołączyłem do chłopaków, zawzięcie dyskutujących przed bramą kempingu. Pytając o powód dla tej dyskusji, dowiedziałem się, że kwestią sporną jest pogoda, a raczej to, co ma nadejść w przeciągu kilku dni - prognozy były bowiem takie, że czeka nas rychła jej zmiana.

Zapytacie więc dlaczego zdając sobie sprawę z jej pogorszenia zdecydowałem się aby w praktyce ostatni dzień ładnej aury przeznaczyć na relaksacyjny spacer - a prawda jest taka, że założyłem przerwę między przyjazdem, a wyjściem w góry, aby móc dojść do ładu i składu po podróży i wyjść na szlak z całkowicie naładowanymi bateryjkami - zaś w sytuacji pogorszenia pogody - zmianę drogi z trudniejszej na łatwiejszą, a przy tym mniej interesującą.

Zarówno Krystian jak i Moś zapewnili mnie jednak, że czują się już w pełni sił i mogliby wyruszyć już tego samego dnia - wątpliwości budziły natomiast dość późna pora biorąc pod uwagę tak daleki dystans i szybko wzmagający się upał. Ale zapewnieniom dwójki nie było końca i w końcu uległem - podjęta została decyzja o wcześniejszej ewakuacji z Torli. Moś z Krystianem popędzili pakować się, ja poszedłem załatwić formalności związane ze skróceniem pobytu. Wypakowanie rzeczy, powtórne się zapakowanie, posprzątanie po sobie zajęło nam dobre 40 minut i tym razem, gdy mijaliśmy (już tym razem ostatecznie, Czechów kończących wtedy już swoje śniadanie 😂) widzieliśmy, że z trudem powstrzymują się od śmiechu. Ale się nie dziwię, bo było to w sumie tak idiotyczne nieporozumienie i marnotrawstwo czasu, że szkoda mi to komentować.

Zwijamy nasz biwak...

Ale cóż było zrobić - tamtego dnia nawet nie było kiedy się z tego śmiać - trzeba było się sprężać i nadrabiać stracony czas.


Zaletą położenia kempingu Rio Ara było to, że szlak którym zamierzaliśmy wyruszyć do Goriz zaczynał się zaraz przy bramie. Żwawo, pełni zapału, ruszyliśmy zygzakiem do góry, początkowo przechodząc przez niewielkie zagajniki, potem podążając skrajem pól aż wreszcie wychodząc na środek pewnej łąki, z której roztaczał się ładny widok na całą dolinę.


Choć Torla jest wysoko położonym miasteczkiem (ok. 1000 m.n.p.m.), to temperatura potrafi nierzadko osiągać tam wartości przekraczające 30 stopni Celsjusza. Do tego jest naprawdę sucho - warto jest mieć to na uwadze i pamiętać o dużej ilości wody. My mieliśmy około 2 litry wody na głowę i jak się to skończyło - przekonacie się już niedługo 😒😓


Pomimo tak wysokich temperatur, prawdziwym przekleństwem, które odczułem na własnej skórze tamtego dnia, były... muchy, wredne, żeby nie powiedzieć wulgarniej, doprowadzające do szału stworzenia, krążące za mną odkąd tylko na mej twarzy pojawiły się krople potu. Oj, dobrze że byliśmy w Hiszpanii, dobrze że byliśmy na rzadko uczęszczanym szlaku, bo potok niecenzuralnych słów, który lał się z moich ust, miał większy nurt niż potok spływający pobliskim żlebem. Jeśli ktoś z Was trafi tam - w to samo miejsce - niech sprawdzi czy okoliczne drzewa utrzymały igły, czy też ze wstydu straciły 😏

Wyobraźcie więc sobie, że zdjęć z tego odcinka nie mam za dużo, ponieważ każdy postój kończył się nasilającym się, mało przyjemnym efektem dźwiękowym.

Masyw Sierra Monchoya (2033 m.n.p.m.)

Pierwszy odcinek do Ermity de Santa Ana był więc dość męczący, ale tu moja uwaga - gdybyśmy go pokonywali rankiem, gdy słońce dopiero wychylałoby się zza gór - byłoby znacznie lepiej. W rzeczywistości nie ma tragedii, a jeśli ktoś lubi skomasowane, krótkie podejście gdzie szybko nabiera się wysokości, to mu się spodoba 😉

Ta kapliczka to właśnie Ermita de Santa Ana

Tamtego dnia, o tamtej porze było jednak już za ciepło, co powodowało większe zmęczenie, ale przede wszystkim szybszą utratę wody. A po hiszpańskiej stronie Pirenejów z wodą w lecie jest ciężko, bardzo ciężko...


Oczekując Krystiana, leżeliśmy z Mosiem na trawach przykrytych cieniem, rzucanym przez kamienną kapliczkę. Widzieliśmy dalszą drogę, zbocze odkryte, pozbawione jakiejkolwiek roślinności i wiedzieliśmy, że szykują się iście piekielne warunki.


Gdy dotarł do nas Krystian zrobiliśmy krótką naradę, rzucając tradycyjnie spostrzeżeniami z przebytej drogi i złotymi myślami jakie nam się przez ten czas przypałętały. Gdzieś tam w tych naszych rozważaniach mignęła Rumunia i porównania, których nie mogło zabraknąć - gdzie było ciężej, gdzie przyszedł kryzys itede, itepe. Jednak większość czasu jaki spędziliśmy pod ermitą, poświęciliśmy na spoglądanie przed siebie z ustami przyklejonymi do butelek z wodą mineralną.


Na szlak powróciliśmy rzecz jasna w nieco lepszych humorach, co zaowocowało szybkim zdobywaniem kolejnych metrów. Ścieżka wiła się tam pośród krzewów i momentami wysokich traw (warto pamiętać o długich spodniach), wśród których czasem pojawiały się osty i inne nieprzyjemne w dotyku rośliny. 


Zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym szlakowa ścieżka po raz kolejny krzyżowała się ze żwirową drogą, wiodącą na grzbiet otaczający od południa Dolinę Ordesy. Punkt ten znajdował się już na wysokości niespełna 1700 m.n.p.m. i uhonorowany został niewielką platformą widokową, z której można było podziwiać masyw Monchoyi (Monchoya; Sierra de Monchoya) oraz wspominane już wcześniej góry Sierra de Tandanera (Sierra de Tandanera).


Moś i krajobraz Sierra de Tandanera.

Wprawdzie do grzbietu było z tego miejsca wciąż bardzo daleko, to budujący był widok charakterystycznego szczytu L'Acuta (hiszp. L'Acuta - 2242 m.n.p.m.), spod którego urywał się pokaźny żleb.


Wydawało się, że to niedaleko, ale brutalna rzeczywistość znów sprowadziła nas na ziemię 😜 Czekała nas bowiem jeszcze blisko półgodzinna przeprawa przez las, co wprawiło nas w zdumienie, bo po pierwsze - las na 1800 m.n.p.m. (?!), a po drugie, co było jeszcze bardziej deprymujące - mimo takiej wysokości wciąż dopadały nas muchy. W pewnym momencie walczyłem nawet sam ze sobą czy usiąść na nasłonecznionym terenie gdzie było z 35 stopni Celsjusza, czy usiąść jednak w cieniu któregoś drzewa, gdzie było znacznie chłodniej, ale gdzie towarzyszył mi przeuroczy (tak, to ironia) jazgot. Naprawdę, brakowało tylko sępów! 😲


Much miałem dość, ale czekałem aż te dopadną Krystiana, który po wydaniu zatrważającego krzyku podniesie się i ruszy z kopyta, przed siebie. Tak też się stało, opuściliśmy ten przeklęty leśny odcinek i znaleźliśmy się ponownie na żwirowej drodze. Wtedy musieliśmy nią przejść już około kilometra, aż do zbliżenia się do koryta potoku Barranca de Duascaro, ponieważ tam oznaczona ścieżka miała odbijać prosto na grzbiet Cresta de Diazas, który był naszym celem na ową chwilę. Przez chwilę łudziliśmy się nawet, że może jakaś woda będzie skoro jest potok zaznaczony, zwłaszcza że to zachodnia strona, ale gdzieżby tam, nic kompletnie!

Głęboka troska tkwiła w nas, gdy wreszcie osiągnęliśmy grzbiet, ale tam pojawił się upragniony wiatr, no może nie wiatr, bo ten ledwo był w stanie poruszać okoliczne trawy... ale delikatny zefirek... 


Zostawmy jednak ten wiatr, bo z licznymi przeszkodami - ale jednak - dotarliśmy do pierwszego oficjalnego punktu widokowego na Dolinę Ordesy (czy też całego zespołu punktów) zwanego Miradores del Molar.


Jeśli mam być szczery, to największe wrażenie zrobiły na mnie widoki na sąsiednie pasmo Sierra de Tandanera. Tak, to o którym wspominałem, położone na zachód od masywu Monte Perdido, którego najwyższym szczytem jest Tendenera (2845 m.n.p.m.).

Góry te są interesujące co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze - zwróćcie uwagę na ich budowę, kształt, kolor. Główny grzbiet tych gór rozciąga się równoleżnikowo, a wszystkie najwyższe szczyty położone są niemal w jednej linii. Najwyższe partie buduje charakterystyczny skalny grzebień, sprawiający, że są one od strony północne bardzo trudno dostępne, ale przez to interesujące krajobrazowo. Drugi powód to fenomenalne widoki na Dolinę Ordesy, zwłaszcza z Pico Otal (2701 m.n.p.m.) czy też Pico de Fenes (2538 m.n.p.m.), oznaczanym na mapach Editorial Alpina jako Pico Aranonera.


Tu widok przesunięty nieco bardziej na południe z trawiastym szczytem Tozal Comas (2342 m.n.p.m.) - również słynącym z fenomenalnych widoków.

Praktyczne info: Na szczyt ten można w łatwy sposób dotrzeć z Torli - szlak startuje nieopodal Kempingu Ordesa.


Panorama całego tego pasma poniżej. Warto dodać, że najlepszym punktem wypadowym jest Dolina Bujaruelo, do której można dojechać tylko specjalną taksówką albo ewentualnie zrobić sobie ok. 2-3-godzinny spacer z Torli. W dolinie tej znajduje się osada San Nicolas de Bujaruelo, gdzie oprócz słynnego mostu z czasów rzymskich istnieje również kemping i ważny węzeł szlaków.

Panorama Sierra de Tandanera.

Przy Miradores del Molar posiedzieliśmy przez 30 minut, z trudem przełykając kolejne porcje widoków, jakie serwowała Matka Natura 😊

Potem wróciliśmy się do drogi i delikatnie podchodząc, udaliśmy się w kierunku L'Acuty, po drodze rezygnując z wejścia na dwa inne punkty widokowe Mirador del Rey i Mirador de la Reina (dosł. Punkt Widokowy Króla i Królowej). Po części wynikało to z tego, że trzeba było oszczędzać wodę, a każde podejście w ówczesnym upale powodowało jej utratę, po drugie, z moich wcześniejszych obserwacji wynikało, że są inne punkty wcale nie gorsze 😉


Obrazki z trawersu L'Acuty (2242 m.n.p.m.). Szczyt który widzicie to Punta L'Estaton (2137 m.n.p.m.) leżący w ciekawym topograficznie, bocznym grzbiecie opadającym na południe.


Ujmujące widoki czekają na turystów z przełęczy między wspomnianą L'Acutą, a Punta L'Estaton - idąc od strony Miradores del Molar wyłania się bowiem fantastyczny widok na łagodnie opadające na południe ramię, zamykające od południa Dolinę Ordesy. W oddali widać niegroźny masyw Punta la Estiva (2004 m.n.p.m.) za którym (tego oczywiście nie zobaczycie) znajduje się wąwóz Anisclo, otoczony z drugiej strony przez skalisty masyw Las Tres Marias.

Ale o nich później... 


Kontrastujący, fantazyjny świat Pirenejów...


Niewidoczna Dolina Ordesy i trójkątny wierzchołek Pico Mondarruego (2746 m.n.p.m.).


Podczas gdy my odpoczywaliśmy, od strony Punta L'Estaton nadeszła wycieczka z przewodnikiem. Było ich kilkudziesięciu, wszyscy byli ubrani w krótkie spodenki, adidasy, a na plecach mieli niewielkie plecaczki. Poczuliśmy znów to dziwne spojrzenie, znane nam z dłuższych wyjazdów, gdy ludzie w górach czasem patrzą się na nas z politowaniem zmieszanym ze zdziwieniem, że o to widzą trzech młodych ludzi, wyglądających na jeszcze młodszych niż w rzeczywistości, którzy zapakowani w duże plecaki, często z doczepionymi akcesoriami typu patelnia, kubki metalowe idą przez siebie (jeśli ktoś pomyśli, że sobie słodzę rzucając komplementy, to nie, generalnie uważam, że najgorsze co można zrobić, to się oszukiwać, a to co mówię, czy też piszę, cóż ci którzy mnie/nas znają, wiedzą, że nie przesadzam 😜). W Pirenejach rzadko spotykaliśmy solidnie zapakowanych back-packerów, choć tacy na pewno też się znajdą!

Najgorsze, że w przeciwieństwie do 90% przypadków, tym razem nie zamieniliśmy ani jednego słowa, bo po prostu nikt z nas nie był się w stanie dogadać. Wstyd. Ale zmienię to przed następnym wyjazdem do Hiszpanii.

Czymże jest droga? Szukaniem odpowiedzi...

Punktem widokowym, który trzeba zaliczyć obowiązkowo, jest Mirador de Punta L'Acuta. Znajduje się on bowiem na przeciwko Circo de Cotatuero - mamy więc do czynienia z wglądem w jedną z nielicznych odnóg tej niezwykłej doliny.

I dalsze widoki. Zobaczymy stąd przede wszystkim Przełęcz Rolanda (hiszp. Brecha de Rolando) i przepiękny szczyt El Casco - pierwszy od lewej szczyt, który poniżej widzicie, w głębi.


Otoczenie Doliny Ordesy i Mirador de Punta L'Acuta.


Widowiskowe ściany Pico Mondarruego (z prawej) i schowanego nieco, ale wyższego Punta la Catuarta (2845 m.n.p.m.).



Gdy opuszczaliśmy ten punkt widokowy była 16:30. Niby słońce nie było już tak wysoko, ale upał i duchota była tak dojmująca, że zdołaliśmy przejść kilkaset metrów i klapnęliśmy na głazach, pokrywających zbocze zwane La Carquera. Ilość naszej wody przekroczył już alarmująco niski poziom, postanowiliśmy więc zrobić godzinną przerwę i przeczekać do 17:30 aby uniknąć dalszego marszu w takich warunkach.

Odpoczynek stał się prawdziwym zbawieniem, ale tylko przez pierwsze 10 minut. Wtedy pośród naszych głów zaczął krążyć sporej wielkości owad, przypominający rozmiarami dorodną osę (ale już nie szerszenia), z tą różnicą, że kolorem znacznie się od niej różnił - był on bowiem czerwony. Z reguły, kolor ten niczego dobrego nie wróży, dlatego delikatnie mówiąc staraliśmy się go odgonić. Oczywiście, jak się możecie domyślać nie przyniosło to niczego dobrego, mało tego, prawdziwą tragedię. W pewnym momencie poirytowany Moś wziął zamach butelką, w której była cenna resztka wody, zabijając owada, ale przy okazji... dziurawiąc ją. 😩😤 Na domiar złego, szybko okazało się, że swojego brata przyleciał pomścić inny Kazador (tak nazwaliśmy owego owada, bowiem był podobny do pewnego insekta z gry Fallout).

Straciliśmy w ten wspaniały sposób nie tylko butelkę, która nadawała się do wyrzucenia, ale przede wszystkim część z pozostałej wody...



O 17:30 wyruszyliśmy dalej. Upał przez ten czas ewidentnie się zmniejszył, szło się lepiej. I tak, z wolna dotarliśmy do Mirador de Vacarizuala, położonego obok przełęczy Brecha de Arazas (2132 m.n.p.m.).


Widok z niego przypadł mi znów bardzo do gustu - ściany Punta Tobacor i Pico Mondarruego tworzą od tej strony imponującą perspektywę. W dodatku w międzyczasie (z Mirador de Punta L'Acuta go nie widać) pojawił nam się w tle jeden z wyższych trzytysięczników w tej części Pirenejów - El Tallon (również: Pico Taillon, fr. Pic du Taillon, arag. Punda Negra - 3144 m.n.p.m.).

Na poniższym zdjęciu widać go na ostatnim planie, z lewej strony.


Wschodnia część Doliny Ordesy. W tle widać już monumentalny Monte Perdido, a właściwie cały masyw zwany Las Tres Serols. Opowiem o nim w kolejnym odcinku, podczas wędrówki na szczyt.


Wizyta przy Miradorze de Vacarizuala to natomiast odpowiedni moment by powiedzieć co nieco o Dolinie Ordesy:

Dolina Ordesy (hiszp. Valle de Ordesa, kat. Vall d'Ordesa, arag. Val D'Ordesa, fr. Vallee d'Ordesa) to najsłynniejsza dolina w hiszpańskich Pirenejach, uważana powszechnie za jedną z najcenniejszych przyrodniczo atrakcji tego kraju, do tego stopnia, że zyskała miano europejskiego Kanionu Kolorado. Zapewne porównanie to jest oczywiście przesadzone, ale czyż nie jest ono rewelacyjną reklamą?

Długość całej doliny sięga 11 kilometrów. Wejście znajduje się nieco poniżej Rifugio Goriz, natomiast wylot, kilka kilometrów na północny-wschód od Torli, gdzie dolina łączy się z Doliną Bujaruelo. Dnem doliny płynie Rio Arazas (nie żadna Ordesa!)

Obecny wygląd dolina zawdzięcza długotrwałym i skomplikowanym procesom geologicznym. W bezpośrednim jej otoczeniu mamy do czynienia z warstwami nie tylko wapieni, tak dobrze rozpoznawalnych, ale także piaskowców i margli. Tutejszy krajobraz został przekształcony w czasie zlodowaceń - gdy dno Doliny Ordesy było przykryte potężnym lodowcem.




A to właśnie ta perspektywa, o której wspominałem nieco wcześniej. Nakładające się na siebie ściany skalne doliny Ordesy i widoczne w oddali: pomarańczowy El Tallon, nieco wysunięty Pico Blanco (2916 m.n.p.m.), schowany Picos del Cabieto (3035 m.n.p.m., 3031 m.n.p.m.) i widoczny z lewej, w cieniu Pico Mondarruego.


Zbliżenie na opisywaną trójkę. Białemu Szczytowi, czyli Pico Blanco jeszcze się przyjrzymy przy okazji wędrówki innego dnia, sprawdzając czy ten szczyt faktycznie jest biały 😉Spójrzcie uważnie jak pięknie wyglądają te przeplatające się warstwy - w tej części Pirenejów znajdziemy nie tylko skały wapienne (białe), ale także piaskowce i margle. Cała ta mieszanka powoduje, że mamy do czynienia z niezwykle różnobarwnymi pejzażami.


Ordesa jest stosunkowo niewielka, ale gdyby przyjrzeć się dokładniej mapie, oferuje cały wachlarz wędrówek, począwszy od banalnie prostszych, po nieco trudniejsze, aż w końcu po wymagające trekkingi. Dużą popularnością cieszą się wędrówki trawersującymi zbocza, ścieżkami: Faja de Pelay (najpopularniejsza) oraz Faja de Canadellos i Faja Petazals.


Dwa pożegnalne zdjęcia i czas ruszać w drogę...



A ta stała się nieznośnie męcząca, bowiem gdy ja jeszcze robiłem zdjęcia, chłopaki z wolna ruszyli przed siebie. Szedłem i szedłem, a uświadomiwszy sobie, że moja woda się skończyła, padł na mnie blady strach. Resztkę wody miał już wtedy tylko Moś.


Wprawdzie, nie żebyście myśleli - to nie była sytuacja analogiczna do tej z jaką spotkał się Staś Tarkowski, gdy wraz z Nel i z grupą Wa-Himów przemierzali wschodnią Afrykę pewnej nocy tracąc w skutek ataku lamparta całą wodę - miałem bowiem w plecaku ukrytą wodę, która była elementem wojskowej racji żywnościowej. Nie chciałem jednak jej marnować już pierwszego dnia i obiecałem sobie, że tylko najczarniejszy z momentów przekona mnie do jej otwarcia.

Wlokłem się po południowej stronie grani Cierracils, wyczekując sam nie wiem czego, słabnąc z każdym krokiem.

Wiecie, nie uważam się za ateistę, ale jakimś głęboko wierzącym, doszukującym się wokół siebie nie wiadomo czego, człowiekiem nie jestem. Czasem jednak mam wrażenie, że gdzieś istnieje jakaś siła, która wyciąga mnie (całkiem często!) z kłopotów i choć być może to zasługa ukrytego szczęścia w całym tym nieszczęściu, to jednak podobne przypadki - zwłaszcza doświadczone na szlakach - zawsze wywołują we mnie pewne refleksje. Tak było tamtego dnia - ja sam na tym skalnym pustkowiu i nagle zza wzgórza wyłania się bus - VW Transporter - pełniący rolę terenowej taksówki, która wywozi turystów na grań, umożliwiając im szybkie dotarcie na grań i zaprezentowanie najciekawszych punktów widokowych.

Ale mniejsza z tym.

Wyobraźcie sobie, że kierowca jednego z takich busów, nagle raptownie staje, ze środka wygląda uśmiechnięta twarz Hiszpana i padające pytanie:

Would you like to buy a beer?


W każdej innej sytuacji poza tą z tamtego dnia piwa bym nie odmówił. Ale będąc świadomym odwodnienia organizmu, musiałem stanowczo zaprzeczyć, co biorąc uwagę mój ówczesny szok, zabrzmiało jak przeciągły jęk. Wprawdzie stwierdziłem, że po tym jęku Panowie przestraszą się, a kierowca wciśnie gaz do dechy uciekając daleko od tego napotkanego, obłąkanego włóczęgi, ale nie! Panowie w taksówce zapewnili, że mogą mi sprzedać nie tylko chmielowy trunek - również napoje bezalkoholowe. I gdy ujrzałem lodówkę turystyczną (sic!) wypełnioną po brzegi Coca-Colą i Fantą...

Gdy samochód odjechał, popatrzyłem w dal i wydarłem się...


(UWAGA, NIKT MI ZA TO NIE ZAPŁACIŁ! 😉) Trzy łyki coli dodały mi takiego powera, że uśmiechnięty od ucha do ucha dogoniłem czekających na mnie przyjaciół. Siedzieli oni na kępie trawy nieopodal miejsca w którym... był zaparkowany autokar. Gdyby nie efekt Coli potraktowałbym to jako zwidę wynikającą z odwodnienia, ale nie, to nie była żadna fatamorgana, to był Irizar, który tą żwirową drogą wyjechał, wywożąc 60 pasażerów naraz, którym stąd do Goriz zostały dwie godziny drogi.


W momencie gdy my przemierzaliśmy zbocza Mundicieto (2384 m.n.p.m.), większość ludzi wracała do punktu zbiórki gdzie czekał na nich autokar. Część osób przypatrywała się nam, część zagadywała - jakkolwiek znów przepraszająco się uśmiechaliśmy, bo na tylko tyle mogliśmy sobie pozwolić. Gdy doszliśmy z powrotem w pobliże krawędzi grani Cierracils, oddalone już o dobre kilkanaście kilometrów pasmo Sierra de Tandanera zostało oświetlone przez słońce.


Stąd było już tylko rzut beretem do kolejnego, ostatniego punktu widokowego - Mirador de Cierracils, położonego na skalnej ambonie, nieco wysuniętej względem grzbietu. Dzięki temu mogliśmy stąd przyjrzeć się poszczególnym fragmentom doliny.


Nasz pobyt tam nie trwał zbyt długo z dwóch powodów. Pierwszym było to, że słońce schowało się za chmury, a co za tym idzie - dolina nabrało mało interesującego, ponurego kolorytu. Drugim był pewien starszy jegomość, siedzący w swoim niemłodym już jeepku, nieopodal wejścia na ową skałę, który wraz z naszym nadejściem począł wysyłać w naszą stronę liczne pytania. I chyba nie będziecie zdziwieni jeśli dodam, że nie uzyskał na nie żadnej odpowiedzi... 😖

Bardzo nurtowało mnie natomiast, kim był ów człowiek. Miałem wrażenie, że był to ktoś z PN Ordesy i Monte Perdido, ale Krystian usilnie przekonywał mnie, że to zwykły człowiek, który swoim samochodem po prostu wyjechał sobie ze wsi na górę, zobaczyć zachód słońca. Nie było to głupie wytłumaczenie, znam wiele osób, które zamiast oglądania wieczornej polityki wolą wyjść na spacer do lasu, niemniej jednak świadomość, że w otoczeniu Ordesy jest sporo osób, sprawdzających w sezonie czy ludzie nie łamią zakazów i nie śpią gdzie popadnie, działała mi mocno na wyobraźnię.


Odcinkiem zwanym Fajeta Cierracils, marsz kontynuowaliśmy w kierunku przełęczy Cuello Gordo. Powoli zbliżał się zachód słońca, zrobiło się więc znacznie chłodniej.


Co się stanie, gdy wyjdzie słońce? 😊😋


Więc chodź, pomaluj mój świat...


Jestem tu ukryty na tym zdjęciu 😉 Znajdziecie mnie?






Gdy dno doliny zostało oświetlone promieniami zachodzącego słońca, zrobiło się naprawdę magicznie...

To jest ten urok gór i niewidzialna siła przyciągająca mnie do nich każdego roku. Człowiek jest gotów poświęcić swoją energię, swój zapał, idąc w nieznane - czasem dla tego jednego, złotego momentu. Dla tego jednego zdjęcia. Jednej chwili.


Sierra de Tandanera w blasku zachodzącego słońca.


Droga na przełęcz Cuello Gordo. Na ostatnim planie płaski wierzchołek El Zucon (2801 m.n.p.m.) oraz szczyty należące do grupy Las Zucas de Sesa - od lewej Zuca Punchada (2781 m.n.p.m.), Zuca Roncha (2757 m.n.p.m.) i Zuca Plana (2702 m.n.p.m.).


Wschodnia część Doliny Ordesy, pogrążona już w ciemnościach i gruba trójka tej części Pirenejów: od lewej Cilindro de Marmores (3325 m.n.p.m.), Monte Perdido (3355 m.n.p.m.) i Pico de Anisclo (3257 m.n.p.m.).


Monte Perdido (po lewej) i Pico de Anisclo z prawej. Oświetlona turnia to Murrion de Arrablo (2792 m.n.p.m.).



Masyw Las Tres Sorols, czyli dosłownie Masyw Trzech Sióstr, z centralnie położonym Monte Perdido, czyli dosłownie Zagubioną Górą. Dlaczego właśnie trzy siostry i dlaczego Monte Perdido, to Zagubiona Góra - o tym dowiecie się w kolejnej relacji z Pirenejów 😉


Co ja Wam będę opowiadał, gdy wokół taki piękny zachód słońca... 😁


Moja opinia na temat Doliny Ordesy? Wiecie nie trzeba przyjeżdżać do Torli aby mierzyć się z wejściem na Monte Perdido. Bo nie każdy lubi i nie każdy chce się tego podejmować. Niemniej jednak, słuchajcie - Dolina Ordesy to bezwzględnie jedna z najbardziej niezwykłych rzeczy jaką miałem okazję w życiu widzieć na własne oczy. Ceniłbym ją tak wysoko jak panoramę Boki Kotorskiej z drogi Kotor-Cetynia, zachód obserwowany na Trolltundze czy pejzaż północnej ściany Triglava.




Są tu jacyś fani zespołu Aerosmith?
Dream on, dream on, dream on
Dream yourself a dream come true...



Zmierzch na przełęczy Cuello Gordo (2188 m.n.p.m.)


Z Cuello Gordo mieliśmy jeszcze z dobrą godzinę marszu do Goriz. Zrobiliśmy ostatnią przerwę i wyjęliśmy z plecaków czołówki, które 15 minut później włączyliśmy, starając się w tym całym zmęczeniu, które już nam się bardzo dawało we znaki, wyszukać ostatnie pokłady sił i bezpiecznie dojść na metę. Po drodze, w ciemnościach udało nam się wyszukać wodę (sic!) i napełnić wszystkie butelki, a przy okazji - wreszcie zaspokoić pragnienie.

Do Goriz dotarliśmy o 22:15. Kiedy rozbiliśmy w pierwszym, lepszym miejscu namiot, zdołaliśmy wydobyć z plecaków śpiwory i karimaty, Moś zabrał się za przygotowywanie żurku, który mieliśmy zjeść na kolację. Byłem jednak tak zmęczony, że w pewnym momencie wszedłem do namiotu i usnąłem z paczką kabanosów w ręce. Koło jedenastej do namiotu wszedł, któryś z chłopaków, wręczając mi moją porcję żurku, która nieco mnie ożywiła - sprawiając, że wziąłem nawet statyw i zrobiłem zdjęcie pożaru, który wybuchł gdzieś po południowej stronie masywu Sierra Custodia.


Gdzieś między północą, a pierwszą w nocy przyszła burza, jedna z trzech jaką mieliśmy okazję przeżyć w Goriz. Jej epicentrum znajdowało się jednak dość daleko i po przebudzeniu szybko zapadłem ponownie w sen.

Poranek wstał niby pogodny, ale czuć było zapowiadaną zmianę pogody. Część osób wprawdzie wyruszyło na szczyt Monte Perdido, my w zasadzie przez fakt, że nadrobiliśmy jeden dzień - mieliśmy bowiem dopiero tego dnia wyruszać z Torli - leniuchowaliśmy w najlepsze. Wstaliśmy najpóźniej jak się da - tu też taka uwaga - własny namiot trzeba do godziny dziewiątej zwinąć. Wprawdzie nikt tego nie kontrolował, ale ludzie potulnie tego przestrzegali.


Zastanawialiśmy się wprawdzie czy by sobie tu i ówdzie nie pochodzić po okolicy, ale w gruncie rzeczy nam się nie chciało. Czuliśmy jeszcze zmęczenie dlatego postanowiliśmy dla rozruszania kości co najwyżej ruszać się od budynku schroniska do miejsca, które zajęliśmy sobie pod namiot 😈


Główną atrakcją tego poranka był helikopter, który przylatywał wielokrotnie do schroniska dostarczając (głównie piwo) artykuły spożywcze oraz zabierając śmieci. W sumie zrobił z dobre 10 rundek, pod koniec nie wzbudzając już najmniejszego zainteresowania spośród tłumu zgromadzonego na tarasie schroniska.


Pewnie się znajdą ciekawi tego co robiliśmy przez cały dzień - a więc odpowiadam - jedliśmy, jedliśmy i jedliśmy, a przynajmniej próbowaliśmy wmówić naszym żołądkom, że jemy dużo i nadrabiamy stracone kalorie. Prawda była taka, że zapasów nie mieliśmy wcale tak wiele, ponadto część z nich, była przeznaczona na konkretne dni.

PS W schronisku piwo kosztowało 2,5 euro 😜


Samo Goriz, a w zasadzie Refugio de Goriz o Delgado Ubeda, jest jednym z najbardziej znanych hiszpańskich schronisk. Wybudowane na południowych zboczach masywu Les Tres Sorols, leży na wysokości 2170 m.n.p.m., stanowiąc główną bazę wypadową na Monte Perdido. Schronisko w przeciwieństwie do wielu innych w Pirenejach, funkcjonuje cały rok - w sezonie letnim, załoga składa się z siedmiu osób - w zimie - tylko z dwóch.

W sumie schronisko może zapewnić wygodne schronienie 72 osobom. Dla nich przygotowano tam trzy dormitoria. Goście mogą wykupić sobie posiłki, począwszy od pakietu nocleg + śniadanie, po pakiet all inclusive, gdzie dostaną także obiad i kolację.

Ceny są podobne do słowackich schronisk w Tatrach. Sam nocleg to wydatek niespełna 17 euro, czyli nieco tylko drożej niż w przypadku Schroniska nad Zielonym Stawem (14 euro) i taniej niż w przypadku Schroniska Tery'ego (21 euro). Warto pamiętać, że w Pirenejach przysługują zniżki Alpenverein. Z nimi cena takiego noclegu spada z 17 do 11 euro.


Wczesnym popołudniem nadeszła druga tego dnia burza. Serce wydarzeń znajdowało się na północny-wschód od nas, a błyski i grzmoty trwały przez ok. 20 min. Ponieważ mieliśmy już wtedy rozłożony namiot (ludzie zaczęli rozkładać je koło godziny 16, choć wolno to zrobić o zachodzie słońca), to siedzieliśmy w środku i graliśmy w karty.


W czasie burzy.


Koło 17 rozchmurzyło się ponownie, do tego stopnia, że aż trudno było uwierzyć, że to ten sam dzień. Wszyscy powtórnie wypełzli ze schroniska na taras, a ci którzy pochowali się do swoich namiotów powyciągali z nich swoje karimaty i rozłożyli się na okolicznych trawach. Piknik rozpoczął się w najlepsze!


Namioty w bazie pod Monte Perdido widocznym w głębi, po lewej.


Tozal del Flaire o nieco znajomej wysokości (2655 m.n.p.m.) i widoczny w oddali szczyt Punteta Pena Roya (3194 m.n.p.m.).


Ten całkiem spokojny dzień skończył się z przytupem - krótko przed zachodem słońca od zachodu nasunęły się ciemne chmury, sprawiając że mrok zapadł w przeciągu ledwie kilku minut. Zaczął narastać wiatr - tak silny, że musieliśmy podtrzymywać namiot, uginający się pod naporem powiewów.

Rozpętała się burza, najstraszliwsza burza w jakiej miałem uczestniczyć od czasu pamiętnej ucieczki z grani Vf. Mircii w Fogaraszach, a w rzeczywistości chyba jeszcze bardziej od niej przerażająca. Przez bitą godzinę przebywaliśmy w istnym piekle - pioruny uderzały wokół nas z częstotliwością nawet jednego na kilka-kilkanaście sekund. W namiocie nawet nie musieliśmy używać latarki, bowiem dyskoteka, która trwała na zewnątrz skutecznie jego wnętrze oświetlała.

Pamiętam jak tamtej nocy byłem zlany potem ze strachu. Tej nocy rozbici byliśmy bowiem zaraz przy krawędzi doliny, huk powstały na wskutek uderzenia w przeciwległy masyw Punta Tobacor, był dla nas więc zanadto dobrze odczuwalny, trudny do zapomnienia.

Były też i zabawne sytuacje, choć to był śmiech przez zaciśnięte usta. Jedna z nich, wydarzyła się w pierwszej połowie całego zjawiska. Jeszcze, gdy nic nie zwiastowało nadejścia takiej burzy, Krystian udał się do schroniskowej łazienki. Gdy wyszedł spod prysznica zastał zamiast słoneczka... ulewę. Zdecydował się przeczekać tą sytuację, ale kilka minut nie przyniosło poprawy, a wręcz  jej pogorszenie. Rzucił się więc w pewnym momencie w szaleńczy bieg, na oślep pośród padającego przez chwilę gradu, a drogę do namiotu oświetlały mu tylko rozświetlające niebo, błyskawice...

Ta zatrważająca burza zwiastowała kolejną zmianę pogody i...

Dzień. Piękny dzień.

Dzień ataku na Monte Perdido... 

KOMENTARZE

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top