Przedsezonowa rozgrzewka w Beskidzie Makowskim - Kotoń i Koskowa Góra

(PCIM - SŁOWIAKOWA GÓRA - GRONIK - KOTOŃ - JAWORZYŃSKI WIERCH - BALINKA - DZIAŁ - PARSZYWKA - KOSKOWA GÓRA - PRZYSŁOPSKI WIERCH - OSTRYSZ - STAŃKOWA - MAKÓW PODHALAŃSKI)
Z Beskidu Wyspowego przenosimy się teraz w jeden z sąsiednich Beskidów - Beskid Makowski, który jak wspomniałem przy opisie Przełęczy Jaworzyce, zwany jest również Beskidem Średnim.
I dziś pomaszerujemy jednym z bardziej popularnych szlaków w tym paśmie, przy czym, należy mieć na uwadze, że "popularny" w przypadku Makowskiego, oznacza co innego niż w Gorcach, w Żywieckim czy Śląskim. Nawet "popularne" szlaki w Wyspowym, zdają się miewać okresy naprawdę wzmożonego ruchu: taki Luboń, dla którego magnesem jest schronisko i możliwość wypicia browca na szczycie, czy Mogielica, która jeszcze parę lat temu może nie była tak popularna, ale wieża i przepiękne hale, sprawiają że coraz więcej osób wybiera się tam, traktując to jako poważną alternatywę (i słusznie) dla Gorców.
Ale wróćmy do Beskidu Makowskiego. Jeśli przyjmiemy, że rozciąga się on między Skawą, a Rabą (oficjalny podział jest taki, że Makowski ponoć sięga aż po Pasmo Babiogórskie i Jałowiec oraz Mędralowa stanowią jego najwyższe szczyty, dla mnie ten podział nie ma sensu, ale nie wchodźmy w szczegóły), zobaczymy kilka równoleżnikowo ułożonych grzbietów. Najbardziej interesującym widokowo wydaje się być (i jest) Pasmo Kotonia i Koskowej Góry, i to w nie dziś wyruszymy. Trasa, co mogę powiedzieć już na początku, jest bardzo przyjemna, pozbawiona intensywnych podejść i ogólnie polecam ją, jako jedną z opcji na jednodniowy wypad z Krakowa :)
Ponieważ prognozy sugerują "moznost burek" jak mawiają nasi sąsiedzi, to wychodzę z domu o 5. Na dworcu o tej porze jest pusto i nie ma nawet pań sprzedających krakowskie precelki. Mankamentem owej trasy, o którym trzeba pamiętać, jest bowiem brak schronisk. Są za to dwa miejsca, gdzie można napełnić butelki.
Wycieczkę oficjalnie zaczynam w... Pcimiu. Czy ta nazwa wydaje Wam się znajoma? Czasem pojawia się w żartach ;) Dzięki swojemu położeniu u stóp Kotonia, mogę sprawdzić, co sprawia, że miejscowość ta ulegała kpinom dowcipnych turystów.
Wygląd wsi, który zastaję, skutecznie zaprzecza jednak stereotypom związanym z jej zabawnie brzmiącą nazwą. Czysto i schludnie - stwierdzam zaraz po przyjeździe. 
Rogacz ze znakami znajduje się przy chodniku łączącym zakopiankę z głównym placem wsi. Stamtąd idę ulicą wzdłuż potoku Kaczanka, mijając po prawej stronie kościół pw. św. Mikołaja z 1829 roku. Co ciekawe, Pcim jest wsią o bardzo długiej historii, sięgającej jeszcze czasów Kazimierza Wielkiego. To właśnie on w 1338 roku erygował tutejszą parafię. Inną ciekawostką jest fakt, że właśnie Pcim stanowił i stanowi główny ośrodek Kliszczaków, czyli grupy etnograficznej żyjącej na terenach między Rabą, a Skawą. To tak w kilku krótkich słowach :)
Odejście z drogi asfaltowej jest dobrze oznakowane - szlak skręca w prawo, między domy, podążając drogą wzbogaconą o betonowe płyty.
Po przejściu przez ostatnie zabudowania, szlak wychodzi na łąki i delikatnie podchodzi w kierunku zalesionego grzbietu o nazwie Słowiakowa Góra.
Mgliste krajobrazy w okolicach Pcimia.
Przechodzę przez malownicze pola, nucąc "The Sound of Silence". Po wejściu w las, gdzie spotykam sarny, podejście nieco się zaostrza. Stabilnym tempem, zdobywam kolejne metry.
Nieco zamyślony docieram na skraj łąki, gdzie pokazuje mi się fragment błękitnego nieba. Ucieszony, że prognozy się sprawdzają, postanawiam zatrzymać się na łyk orzeźwiającego napoju.
Mgły zostają gdzieś na południowym-wschodzie.
Ze skraju polany Figuły, warto podejść około 300 metrów nieznakowaną ale wyraźną ścieżką do ostańca skalnego, zwanego Diablim (bądź Czarcim) Kamieniem. Wychodnia jest zbudowana z piaskowców magurskich i ma wysokość dochodzącą do 6,5 metrów. Największe wrażenie robi z dołu, przy czym warto zaznaczyć że zbocze jest w tej okolicy bardzo strome i przy ewentualnym schodzeniu trzeba zachować uwagę ;)
Jak wiele podobnych miejsc, także i to posiada legendę dotyczącą jego powstania. W tym wypadku legenda powiada o diable, którego chęcią było zniszczenie kalwarii (bynajmniej nie Kalwarii Zebrzydowskiej), poprzez spuszczenie na nią ogromnego głazu. Skąd ów głaz się wziął w szponach diabła? Ano z naszych kochanych Tatr. Czort leciał z nim, ale ponieważ kamień stawał się coraz cięższy, to w pewnym momencie doszło do jego upuszczenia. Upadający kamień zaś, wbił się w zbocze Kotonia, nieopodal Stróży i stoi tam do dnia dzisiejszego ;P Całą legendę (w dodatku spisaną po góralsku) możecie przeczytać tu: link.
Spod kamienia wracam z powrotem na szlak, który wychodzi zaraz dalej na rozległą polanę z niewielkim osiedlem Figały. Czas płynął tu strasznie wolno...
Po pokonaniu polany wchodzę w las i czeka mnie końcówka podejścia na grzbiet. Kotoń, na który się wdrapuję, to długi masyw we wschodniej części Pasma Koskowej Góry, które ciągnie się między Skawą, a Rabą. Znajdziemy tu kilka kulminacji, z czego dwie najwyższe: Solnisko (857 m.n.p.m.) i Gronik (839 m.n.p.m.) zwane są również odpowiednio... Kotoniem i Pękalówką. To taka mała ciekawostka, że często jedna nazwa może oznaczać dwa różne miejsca.
Wyższy wierzchołek masywu - Solnisko, Kotoń czy też jak czasem jest oznaczany - Kotoń Zachodni (beskidzkiego bałaganu w nazewnictwie ciąg dalszy), jest zupełnie nieatrakcyjny widokowo. Gronik, Pękalówka czy też Kotoń (jak oznacza go Sygnatura), czyli wierzchołek liczący 839 m.n.p.m. jest w górnej części bezleśny, ale (uwaga!) aby widokową polanę znaleźć, musicie zejść ok. 50 metrów w linii prostej ze szlaku na południe. Przy czym jeśli będziecie się uważnie rozglądać, to na pewno z łatwością ją ze szlaku dostrzeżecie.
Widoczki - z lewej charakterystyczny Luboń Wielki - nieco trapezowaty, z długim ramieniem zwanym Małym Luboniem. Po prawej - masyw Zembalowej (858 m.n.p.m).
Z polany wracam na szlak przedzierając się przez chaszcze. Schodzę kilkanaście metrów na siodło oddzielające dwa wierzchołki Kotonia, a stamtąd przechodzę na północną stronę grzbietu i łagodnym płajem rozpoczynam trawersować główny wierzchołek Kotonia (ten zwany Solniskiem). Gdy mijam niewielki młodnik, ukazuje mi się panorama niższych pasm Beskidu Makowskiego.
Po przetrawersowaniu Kotonia, wychodzę na niewielkie wypłaszczenie. To tzw. Groń (778 m.n.p.m.), gdzie do mojego szlaku dołączają zielone paski z Trzebuni i czarne z Zawadki.
Rozstaje pod Jaworzyńskim Wierzchem.
I wyłaniający się z mgły wierzchołek Szczebla, widziany z osiedla Jaworzyny :)
Mijam ostatnie zabudowania i podchodząc skrajem polany, docieram w pobliże Jaworzyńskiego Wierchu (782 m.n.p.m.). Z niego szlak schodzi w kierunku zachodnim długim, bardzo łagodnym zboczem. Po drodze natrafiam na krzyż z takim o to podpisem:
W tym miejscu w dniu 29 listopada 1944 roku Trzebuński Las/Oddziały AK Obwodu Myślenickiego "Murawa", "Odwet" i "Wicher" w ramach bitwy w masywie Kotonia-Zawadki stoczyły bitwę z hitlerowskim okupantem. Na Polu Chwały polegli:
Kpr. Antoni Marchiński "Tito" OP. "Odwet"
Kpr. Antoni Prochwicz "Okoń" OP. "Wicher"
D-ca oddziału "Odwet"pdpr. St. Molek "Gwara" ujęty, zamordowany przez hitlerowców w obozie.
Kpr. Franciszek Brytan "Szwejk" ujęty.
Kolejną górką na mojej drodze jest niewysoka Balinka (708 m.n.p.m.), przez którą szlak również przechodzi. Po niej następuje zejście na dość głęboką przełęcz Dział, usadowioną na 604 m.n.p.m.
Ścieżka w okolicach Działu.
Po dwóch godzinach i kwadransie czystej drogi, jestem w najniżej położonym punkcie mojego dzisiejszego grzbietu. To rozległe siodło Dział, z którego w razie pogorszenia się pogody łatwo można zejść do Trzebuni (na północ) lub do Więciorki (na południe). Z obu tych miejsc można się też wydostać komunikacją autobusową.
Ponieważ przełęcz jako taka jest kiepskim miejscem na odpoczynek, postanawiam przejść tamtędy bez zatrzymania. Warto przysiąść natomiast nieco dalej, na kolejnym, widokowym fragmencie szlaku.
Zauroczony okolicą, sam zresztą pozwalam sobie na błogie lenistwo.
Parę fotek z miejsca gdzie odpoczywałem...
Z kolorowych łąk szlak sprowadza mnie w głęboki parów, gdzie przekracza wartki potok. Zadowolony napełniam butelki, przemywam twarz i ruszam do góry - najbliższy kawałek, to dość strome podejście. Niemniej jednak daleko mu do podejść znanych z Beskidu Wyspowego, poza tym jest ono bardzo krótkie.
Podejście kończy się na skraju osiedla Parszywka, rozłożonego pod szczytem o tej samej nazwie.
I osiedle widziane z drugiej strony.
W oddali Jaworzyński Wierch i Kotoń - one już za mną...
Od momentu opuszczenia zabudowań, szlak prowadzi cały czas łąkami, lekko podchodząc na wyraźną kulminację Parszywki (842 m.n.p.m.). Z niej widać już doskonale główny wierzchołek Koskowej Góry, a za nią - pasmo Polic i Babią Górę.
Troszkę inny kadr, ten sam kierunek.
W dole dolina Bogdanówki, dalej charakterystyczny płaski grzbiet Stołowej Góry (841 m.n.p.m.)
I z tego samego miejsca rzut oka na wierzchołek Koskowej Góry, który jest łatwo rozpoznawalny z uwagi na maszt przekaźnikowy.
Kilka minut po 11 jestem obok ładnej kapliczki zbudowanej pod Koskową Górą. Dociera tu z Bieńkówki szlak koloru niebieskiego, który dalej podąża w kierunku Jordanowa.
Widoki na Beskid Mały.
Na siodełku, gdzie znajdują się rozstaje, oznakowanie jest mało czytelne, trzeba więc kierować się w kierunku widocznych przed nami zabudowań i iść po płytach betonowych, skrajem pól. Przy okazji możemy podziwiać stąd szerokie widoki na południowy-wschód.
Właściwy wierzchołek Koskowej Góry, gdzie znajduje się taki o to słupeczek, jest już dziś na tyle zarośnięty, że warto go zdobyć tylko dla samej satysfakcji ze zdobycia szczytu.
Aby coś zobaczyć trzeba się trochę poszwendać po wierzchołku. Niemniej jednak, znajdziecie tam sporo miejsca na ewentualny biwak, jest też gdzie rozpalić ognisko.
Lekko zawiedziony decyduję się nawet nie ściągać plecaka lecz wrócić na podszczytowe polany, skąd ładnie się prezentuje przeciwległy szczyt Parszywki (842 m.n.p.m.) oraz masyw Kotonia, który wznosi się na zdjęciu ponad siodłem oddzielającym Parszywkę od Sołtysiej Góry (816 m.n.p.m.)
Z tej samej polany (trzeba tylko podejść kawałek na północ) widać również Pasmo Babicy (728 m.n.p.m.)
Wracam z powrotem na szlak i przechodzę obok masztu przekaźnikowego. Pod nim natrafiam na łąkę pełną przekwitłych mniszków.
W tym miejscu zastaję też prawdopodobnie najpiękniejszy widok na całej trasie, obejmujący wschodnią część Beskidu Żywieckiego, tj. Pasmo Polic, Pasmo Babiogórskie, Pasmo Jałowca i Mędralowej i Beskid Mały. Jest moc!
"Dmuchawce, latawce, wiatr..."
Po opuszczeniu łąk, szlak prowadzi w kierunku zalesionej kulminacji Przysłopskiego Wierchu (792 m.n.p.m.) stanowiącego zachodnie zakończenie masywu Koskowej Góry. Nie wchodzę jednak na szczyt lecz omijam go od południowej strony przechodząc to lasem, to polanami, mijając pojedyncze kapliczki.
Zalesiony Przysłopski Wierch widziany z ciągu niewielkich polanek na grzbiecie Ostryszu.
Ostryszem, zwie się łagodny grzbiecik o średniej wysokości nieprzekraczającej 700 m.n.p.m. Po minięciu wzniesienia o nazwie Stańkowa o szatańskiej wysokości 666 m.n.p.m., docieram do rozdroża, na którym mój żółty szlak schodzi w dół, do centrum Makowa Podhalańskiego. Oczywiście wędrówkę grzbietem można kontynuować w kierunku Bryndzówki i Makowskiej Góry, skąd również można zejść do Makowa, ale także do Budzowa i (najdłuższa opcja) do Suchej Beskidzkiej.
Ja uznaję, że starczy i zaczynam schodzić już teraz. Ale z perspektywy czynności dokonanej, stwierdzam, że nie polecam tego wariantu - po pierwsze, szlak momentami jest naprawdę stromy i chyba bardziej nadaje się na podejście aniżeli zejście...
... A po drugie - okolice osiedla Jurkówka są strasznie zniszczone, tzn. ktoś coś tam buduje i droga jest rozjeżdżona, znajduje się tam sporo różnego rodzaju śmieci i nawet ładny widok na Policę, który można podziwiać z punktu widokowego, usadowionego nad Makowem Podhalańskim, nie rekompensuje tych mało przyjemnych wrażeń.
W Makowie jestem po raz 2 i tym razem wiem już gdzie mogę liczyć na znośne żarło. Tradycyjnie kieruję się w okolice dworca, gdzie znajduje się spoko knajpka z pizzą i polskimi daniami barowymi typu: filet z kurczaka + kartofle, filet z mintaja + kartofle, "dewolaj" + kartofle etc. Jest tam zazwyczaj trochę miejscowych i to niekoniecznie z piwem w ręku, także jakby ktoś wylądował w Makowie z pustym żołądkiem to mogę to miejsce polecić.
Po obiedzie wracam busem do Krakowa, przy okazji dokonując krótkiego podsumowania: fajna, łatwa trasa, pozwalająca na trochę samotności. Zaletami są także dobra dostępność punktów startowych, no i możliwość jej przerwania w razie załamania pogody. Czas mojego przejścia -> 6,5 h czystego marszu.
Tyle ode mnie na dziś :) Pozdrawiam Was i zapraszam na szlak!

KOMENTARZE

2 comments:

  1. Przyjemna relaksowa trasa,jest kilka ładnych widokowych miejsc. Akurat na jednodniowy wypad.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnio u Ciebie królują Beskidy. Super spędzony dzień! :)

    OdpowiedzUsuń

Back
to top