Mamałyga z bryndzą oraz jak nakarmić niedźwiedzia wbrew własnej woli, czyli Rumunia 2015 - cz. I

CZ. I BUDAPESZT
Już na początku nasz wyjazd staje się wyjątkowy, bo zamiast zarywania nocy śpimy długo - ja wstaję po 9. Ponieważ na 11 ustaliliśmy dzień wcześniej zbiórkę pod dworcem w Gliwicach, więc spokojnie biorę poranny prysznic, następnie zaspokajam poranny głód, wchłaniając odpowiednią ilość węglowodanów, przeglądając jeszcze czy na pewno wszystko znalazło się w plecaku ;)
Jedno chłodne spojrzenie na gotowy plecak i już wiem, że nie obędzie się bez wezwania taksówki. Taksa przyjeżdża dosyć szybko, na kwadrans przed 11, zabieram więc plecak i wyskakuję z domu. Nie potrafię powstrzymać się przed parsknięciem, widząc minę taksówkarza, próbującego włożyć plecak do bagażnika ;) :D Gdy już jedziemy na dworzec, ucinamy sobie krótką, ale bardzo przyjemną rozmowę :) Ciekawy naszej wędrówki taksówkarz zagaduje mnie przez cały czas, dzięki czemu podróż na dworzec mija bardzo szybko. Na koniec życzy nam powodzenia i pięknej pogody, za co mu głośno dziękuję...
Ze względu na trwający remont gliwickiego dworca, spotykam przyjaciół na ławkach przed budynkiem. Czekamy jeszcze na objuczonego po krańce możliwości Oskiego, zjawiającego się kilka minut po 11 i rozemocjonowani ruszamy na peron.
Na peronach wzbudzamy również zaciekawienie, do tego stopnia, że niektórzy pytają gdzie to się wybieramy :D Problem się zaczyna w pociągu Kolei Śląskich, ponieważ po zdjęciu plecaków zatarasowaliśmy całe przejście ;P
No, było zabawnie, było ;D Tym bardziej, że jeszcze wtedy byliśmy nastawieni, że nasze plany uda się wprowadzić w życie, wszystko będzie idealnie jak w szwajcarskim zegarku. Dziś, pisząc te słowa, sam się z siebie śmieję, widząc jaki byłem naiwny i jak bardzo los się z nami zabawił :D
W Katowicach przesiadamy się na Unibusa, którym przemieszczamy się do stolicy Małopolski, gdzie spędzamy ostatnią noc przed wyjazdem do Rumunii w wynajmowanym przeze mnie mieszkaniu. Wraz z Tomkiem - jednym z moich współlokatorów, ugaszczam chłopaków ;D Gadamy przez chwilę, po czym wyruszamy na miasto, cieszyć się jednym z ostatnich lajtowych dni ;)
Kazimierz, Bulwar Czerwieński, Wzgórze Wawelskie, Rynek, pijalnia na Szewskiej - tradycyjna rundka :D Kończymy po studencku - na mieszkaniu, gdzie jeszcze zostawiam chłopaków, samemu wyruszając na chwilę w odwiedziny do Bartka (tego samego z którym byłem w Norwegii).
Wracam przed północą aby po krótkich rozmowach zrobić sobie trzygodzinną drzemkę. O w pół do czwartej siedzieliśmy już w nocnym autobusie jadąc na dworzec, by na spokojnie zdążyć na odjeżdżający o 04:15 autobus Lux Expressu do Budapesztu.
Z krakowskiego dworca odjeżdżamy punktualnie. Z początku korzystamy z udogodnień jakie niesie za sobą podróż autokarami tej firmy, ale nie wytrzymujemy nawet godziny przed włączonym filmem i zasypiamy.
Budzi mnie jeden z kierowców, który wyjaśnia nasze opóźnienie (uszkodzony został jakiś most w okolicy Twardoszyna). Szybki rzut okiem za okno pozwala się zorientować, że znajdujemy się w okolicach Donowałów, leżących na ruchliwej trasie z Rużomberka do Bańskiej Bystrzycy. Zerkam jeszcze na zegarek i próbuję jeszcze trochę podrzemać, choć nie za bardzo mi to już wychodzi. Budząc się co jakiś czas, tak mi mijają kolejne godziny. Wraz z Mosiem, siedzącym koło mnie, definitywnie budzimy się w okolicach granicy słowacko-węgierskiej w miejscowości Šahy.
Od tego momentu do Budapesztu zostaje naprawdę mało kilometrów do pokonania. Wkrótce wjeżdżamy na autostradę widząc w oddali zabudowania malowniczego Vac i koło godziny 11 z półgodzinnym opóźnieniem dojeżdżamy do rozległej, węgierskiej metropolii.
Po kręceniu się po jej opłotkach, pierwszy etap naszej podróży kończy się obok terminalu Nepliget, położonym na południowy-wschód od centrum miasta. Tam zabieramy nasze plecaki i udajemy się na stację linii metra M3 Nepliget, kupując wcześniej całodzienny bilet na wszystkie środki transportu BKK (1650 HUF). 
Jedziemy metrem tylko jeden przystanek - wysiadamy na Nagyvarad ter. Tam przesiadamy się bowiem na tramwaj linii 24, którym w miarę szybko dojeżdżamy na budapeszteński Dworzec Wschodni (węg. Keleti Palyadvar). Jest to wygodna, a zarazem najkrótsza opcja podróży między Nepliget,  a Keleti.
Cała nasza wyprawa na ten dworzec o tej porze miała na celu pozostawienie w bezpiecznym miejscu ciężkiego bagażu. Zabawnie toczy się nasza rozmowa z tamtejszym dozorcą, z którym nijak nie możemy się dogadać, bo mimo że próbujemy angielskiego, niemieckiego i francuskiego, to kończy się na migach i kartce papieru z wypisaną należnością za przechowanie bagażu :D
Gdy z budynku dworca wychodzimy bez plecaków, czujemy niewymowną ulgę i... ukłucie głodu ;D Widzimy na jednej z kamienic logo Burger Kinga i po chwili lądujemy z hamburgerami ;P
Po późnym śniadaniu, przed pierwszą, ruszamy na zwiedzanie miasta. Zaczynamy od spojrzenia na wspaniałą fasadę Dworca Keleti (Wschodniego) położonego na skraju dzielnicy Elżbiety (węg. Erzsebetvaros) i Józefa (węg. Jozsefvaros). Dworzec został oddany do użytku w 1884 roku i przez długi czas stanowił jedną z najnowocześniejszych konstrukcji tego typu w Europie.
Obecnie z dworca odjeżdżają pociągi do większości państw europejskich, w tym miast polskich, czeskich, słowackich, niemieckich, austriackich, szwajcarskich, słoweńskich, chorwackich, serbskich i rumuńskich oraz do miast położonych we wschodniej części Węgier. Oprócz dworca Keleti, w mieście funkcjonuje położony najbliżej centrum Pesztu, dworzec Nyugati (Północny) i Deli (Południowy). Ten ostatni leży jednak w budzińskiej części miasta i obsługuje głównie ruch lokalny.
Obecnie pod dworcem znajduje się węzeł przesiadkowy komunikacji miejskiej. Krzyżują się w tym miejscu dwie linie metra - linia M2 i ostatnio otwarta M4, którą zamierzaliśmy zresztą teraz wykorzystać.
Co ciekawe, budapeszteński system metra jest najstarszym w kontynentalnej Europie. Pierwsza linia metra poprowadzona z Vorosmarty Ter, w kierunku Lasku Miejskiego pod słynną Aleją Andrassy'ego powstała w 1896 roku i miała 3,7 km długości. Od tego czasu sieć budapeszteńska rozwinęła się do obecnych 38,2 km, które tworzą cztery linie metra (M1, M2, M3 i otwarta w marcu 2014 roku M4).
Ponieważ stacje linii M4 są naprawdę głęboko położone (nawet 30 metrów pod ziemią), to zjazdy/wjazdy na perony czasem powodują zawroty głowy ;)
Linią zieloną (tak też zwana jest linia M4) przejeżdżamy na prawy brzeg Dunaju, pokonując 5 przystanków. Wysiadamy pod Wzgórzem Gellerta, na stacji Szent Gellert ter.
Obok tej stacji znajduje się jedna z najpiękniejszych konstrukcji łączących budziński brzeg z peszteńskim.
Most Wolności (węg. Szabadsag hid) został wybudowany na początku XX wieku - w 1906 roku cesarz Franciszek Józef dokonał uroczystego otwarcia. Budowla o stalowej konstrukcji, ma długość 331 metrów i łączy tereny położone po południowej stronie Wzgórza Gellerta z południową częścią dzielnicy Belvaros.
Wzdłuż Szent Gellert rakpart idziemy w kierunku Mostu Elżbiety (węg. Erzsebet hid) i Zamku Królewskiego. Aby tam się dostać, trochę kluczymy, ale koniec końców lądujemy na Lanchid utca tuż pod jedną z bram budzińskiego kompleksu.
Jedno z bocznych wejść na teren kompleksu zamkowego.
Oczywiście wejście na mury zamkowe jest darmowe :)
Przed wejściem na zamek zerkamy jeszcze na przeciwległy brzeg Dunaju, gdzie leży Reduta Peszteńska (węg. Pesti Vigado).
Przekraczamy bramę i wkraczamy na teren sporego kompleksu budzińskiego zamku.
Południowa część Pesztu i Most Elżbiety z murów zamkowych.
Początki Zamku Królewskiego w Budapeszcie (węg. Kiraly Palota; Budavari Palota) sięgają XIII wieku i rządów króla Beli IV. On to, w obawie przed Mongołami w latach swojego panowania, podjął decyzję o budowie w tym miejscu pokaźnej twierdzy. Przez kolejne stulecia i rządy kolejnych władców węgierskich zmieniało się wielokrotnie oblicze tego miejsca - rozbudowywano go zarówno w latach panowania Zygmunta Luksemburskiego, jak i Macieja Korwina. Ten ostatni, uczynił zeń pokaźne centrum kultury i sztuki epoki odrodzenia. Wraz z najazdem Turków, zamek uległ zniszczeniu i na nowo odbudowano go, w zupełnie innym standardzie za czasów Habsburgów, w XIX wieku, czyniąc z niego potężną rezydencję, choć jak się później okazało - zarówno Franciszek Józef, jak i cesarzowa Sissi bywali tu okazjonalnie.
Dużo czasu spędzamy spacerując po zamkowych murach - pogoda tego dnia sprzyja do podziwiania węgierskiej stolicy z wysoka.
Nieco później docieramy w zrekonstruowaną, średniowieczną część zamku. Szkoda, że nic z niej praktycznie nie zostało.
Z południowej części kompleksu, przechodzimy przez Węgierską Galerię Narodową aby wyjść na dziedziniec wewnętrzny zamku.
A z dziedzińca wewnętrznego z wolna przechodzimy przez Lwią Bramę (węg. Oroszlanos kapu).
Niestety wszędzie stały drewniane budy przypominające te które można spotkać na różnego rodzaju jarmarkach, psujące ogólny krajobraz i zasłaniające to co najciekawsze ;/ Ale wracając do rzeczy - kolejnym interesującym miejscem jest fontanna Macieja Korwina, którą możecie zobaczyć w prawej części zdjęcia. 
Z dziedzińców pałacowych wychodzimy poza teren zamkowy, na ulicę Świętego Jerzego (węg. Szt Gyorgy utca). Jesteśmy tuż obok Pałacu Sandorów, będącym niczym innym jak siedzibą Prezydenta Węgier.
Z tarasu między Węgierską Galerią Narodową, a Pałacem Sandorów i stacją kolejki zębatej (węg. Siklo), zerkamy (oczywiście kiedy już przepchamy się przez tłum Azjatów ;p ) na leżący niemal pod nami Most Łańcuchowy i leżące po drugiej stronie Dunaju w dzielnicy Lipotvaros, Pałac Greshama i nieco dalej Bazylikę św. Stefana.
Szt Gyorgy utca przechodzimy na Disz ter leżący w południowej części Dzielnicy Zamkowej (węg. Varnegyed). Wsiadamy w nadjeżdżające 116 i podjeżdżamy jeden przystanek, wysiadając tuż przy Kościele Macieja na Placu św. Trójcy (węg. Szentharomsag ter). Urokliwy, choć dość hałaśliwy plac nazwę wziął od XVIII-wiecznej kolumny św. Trójcy, wzniesionej przez ocalałych z epidemii dżumy, która niosła spustoszenie w XVII i w XVIII wieku. Warty uwagi jest również położony obok budziński ratusz (węg. Regi Budai Varoshaza), z XVII wieku.
Tak jak wspomniałem, przy Szentharomsag ter położony jest również Kościół Macieja. To moim zdaniem najciekawsza i najbardziej warta uwagi świątynia węgierskiej stolicy.
Historia Kościoła Macieja (węg. Matyas Templom), zwanego również Kościołem Wniebowzięcia NMP sięga XIII wieku, kiedy to król Bela IV zbudował w tym miejscu trójnawową świątynię. Przez wieki świątynia była niemym świadkiem najważniejszych wydarzeń - w 1309 roku koronowano tam Karola Roberta Andegaweńskiego, a w 1462 roku odbywał się tam ślub Macieja Korwina z Katarzaną z Podebradów. Ze względu na przedwczesną śmierć młodej królowej w 1476 roku odbyły się w świątyni kolejne zaślubiny Macieja Korwina - tym razem z Beatrycze Aragońską.
W XVI wieku świątynia w związku z najazdem Turków przeżywała kryzys i została zamieniona na meczet. Po przejęciu przez chrześcijan pod koniec XVII wieku została przekazana jezuitom i przebudowana w stylu barokowym.
Ciekawym dla budowli był wiek XIX i lata panowań Habsburgów. Najpierw w 1867 roku koronowali się tu na władców Węgier Franciszek Józef i Elżbieta Bawarska (mówiąc inaczej: Sissi), by następnie podjąć decyzję o ponownej przebudowie kościoła w stylu gotyckim. Przebudowy podjął się niejaki Frigyes Schulek, a efekty tej przebudowy (plus jeszcze korekt wprowadzonych po II WŚ) możemy dziś podziwiać. Moim zdaniem jest wspaniale :)
Kupujemy bilety (studencki 1000 HUF, normalny 1400 HUF) i wchodzimy do środka...
Wnętrze jest bardzo bogato zdobione.
Sklepienia nawy głównej, ściany a także kolumny pokryte są różnego rodzaju motywami geometrycznymi i roślinnymi.
Zaglądamy z ciekawością do kaplicy Trójcy Świętej, gdzie znajdują się sarkofagi króla Węgier Beli III i jego żony Anny Antiocheńskiej.
Raz jeszcze nawa główna...
I przecudne witraże, na które zwiedzając świątynię, trudno nie zwrócić uwagi.
Wchodzimy jeszcze na chór, żeby zobaczyć świątynię z góry.
Wspólnie rezygnujemy z wejścia na wieżę i powoli kierujemy się do wyjścia.
Po wyjściu ze świątyni zastanawiamy się jeszcze nad Basztą Rybacką (węg. Halaszbastya), ale z tego także rezygnujemy. Żal nam wydawać forinty na podobne widoki do tych, które można zobaczyć z murów zamku budzińskiego.
Zatrzymujemy się na dłużej za to przy pomniku św. Stefana (węg. Szent Istvan szobra). Imponująca budowla wzniesiona z brązu przedstawia figurę pierwszego władcy Węgier na koniu, natomiast piedestał jest ozdobiony płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny z życia Świętego.
Poniżej - koronacja św. Stefana.
Pomnik św. Stefana raz jeszcze, tym razem z Basztą Rybacką.
Po odwiedzeniu kościoła, przyjrzeniu się detalom Pomnika św. Stefana i zerknięciu na Basztę Rybacką, decydujemy że czas na podwieczorek :)) Okolica pękała od przyjemnych kafejek, my wybieramy umieszczoną pod arkadami kawiarenkę z widokiem na sam parlament, gdzie romski duet umilał klientom popołudniowe spotkania.
I historia związana ze skrzypkiem, który podchodził do poszczególnych stolików, pytając co zagrać. Podszedł do wszystkich oprócz naszego, co zbulwersowało Krystiana:D
Podśmiewaliśmy się z przyjaciela, zdając sobie sprawę, że na muzyce klasycznej zna on się bardzo dobrze, nie wykluczone nawet, że równie dobrze albo nawet lepiej niż romski duecik, pogrywający do popołudniowej kawy. A tu spotyka go taka niesprawiedliwość! :D 
Po wypiciu kawy żegnamy się z ruchliwym otoczeniem Kościoła Macieja i ruszamy Fortuna Utca aby nacieszyć się klimatyczną Budą.
W labiryncie uliczek Budy.
I zabudowa ciągnąca się wzdłuż Fortuna utca.
Buda nam się strasznie podobała - w uliczkach tej części miasta można odnaleźć trochę spokoju, a oto coraz trudniej w węgierskiej stolicy. 
Niezwykle spokojna i idylliczna wręcz dzielnica jest wpisana od 1988 na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Zadbane fasady domów zachęcają do długich spacerów.
Chciałoby się tu przyjść także i nocą, niestety to musimy zostawić sobie na inny raz.
Jeden z zaułków...
I zabudowa wzdłuż Tancsics Mihaly utca.
Koło "oryginalnego" Hotelu Hilton schodzimy po schodach, podziwiając jeszcze Basztę Rybacką i panoramę Pesztu z Bazyliką św. Stefana na czele.
Kręcimy się jeszcze po dolnej części Budy idąc w kierunku Mostu Łańcuchowego.
Chodząc na oślep jakoś docieramy na nabrzeże, gdzie od razu wzrok kierujemy ku parlamentowi. Już za kwadrans, góra dwadzieścia minut tam będziemy! ;)
Ale najpierw czeka nas przeprawa przez Most Łańcuchowy, zwany od nazwiska projektanta, Mostem Szechenyiego (węg. Szechenyi Lanchid). Jest to chyba jeden z najbardziej znanych mostów na świecie, a już na pewno w Europie.
Choć wrocławski Most Grunwaldzki też jest niczego sobie ;p
Płynący pod nami Dunaj dzielący dwie, przez długi czas osobne, części miasta, osiąga przeciętną szerokość 350 metrów.
Nabrzeże Bema, północna część Wzgórza Zamkowego, Kościół Macieja, Baszta Rybacka
I korso peszteńskie ciągnące się od Mostu Elżbiety, po Parlament.
Po przebrnięciu na drugi brzeg Dunaju schodzimy na przystanek tramwajowy, aby dostać się w pobliże parlamentu. Podróż trwa bardzo szybko, bo to zaledwie 2 przystanki. Wysiadamy na rozległym placu Lajosa Kossutha, przy którym znajdują się dwie ważne miejscówki węgierskiej stolicy - Parlament i Muzeum Etnograficzne.
Ponieważ plac Kossutha znajduje się po wschodniej stronie budynku węgierskiego parlamentu, to radzę pojawić się tu rankiem - słońce będzie nam oświetlać tą część fasady. Popołudniem pozostaje nam robienie zdjęć parlamentowi albo z nabrzeża budzińskiego, albo też z Wyspy św. Małgorzaty.
Ładnie za to wygląda Muzeum Etnograficzne - jedna z najważniejszych placówek tego typu na Węgrzech.
Oświetlony, neorenesansowy budynek prezentował się w zachodzącym słońcu bardzo efektownie.
Na Placu Kossutha nasze króciutkie zwiedzanie węgierskiej stolicy dobiega końca. Wszystko dlatego, że zbliżał się wieczór - czas pociągu, a my zamierzaliśmy przed 12-godzinną podróżą jeszcze coś zjeść.
Z Placu Kossutha błąkamy się więc pośród mniej lub bardziej wzniosłych kamienic i pałaców, tworzących zabudowę Lipotvaros.
Po takim dość długim spacerze trafiamy w pobliże Bazyliki św. Stefana wybudowanej w stylu neorenesansowej po śmierci Franciszka Józefa w 1867 roku. Potężny gmach nie budził jakiegoś mojego szczególnego zachwytu, dlatego nie oponowałem, kiedy reszta stwierdziła, że nie wchodzimy i od razu kierujemy się na żarło ;P
Bazylika św. Stefana leży już w bliskim sąsiedztwie Alei Andrassyego oraz Wielkiej Synagogi, których żałuję że nie udało się odwiedzić. No cóż, może innym razem - nam pozostało zjedzenie na szybko jakiegoś sandwicza i udanie się z powrotem na dworzec Keleti.
Zadowoleni nawet z wczesnej kolacji udajemy się na największy węzeł komunikacyjny węgierskiej stolicy - Deak Ferenc ter, gdzie krzyżują się trzy linie metra i wsiadamy w linię M2 (czerwoną). Trzeci przystanek to Keleti Pu, gdzie jesteśmy o 19. Z uwagi na zamknięcie części podziemnego kompleksu (nasza wizyta w Budapeszcie wypadała w czasie, kiedy Węgry zmagały się z napływem uchodźców), zmuszeni jesteśmy pójść drogą okrężną.
Na dworcu wylądowaliśmy o 19.05, bagaż odebraliśmy 19.10. Z tego co pamiętałem, to pociąg mieliśmy o 19.30, dlatego udaliśmy się z zamiarem zerknięcia na elektroniczną tablicę, zainteresowani peronem z którego będziemy odjeżdżać.
Podchodzimy, patrzymy... A tam pociągu do Bukaresztu brak... Ano pewnie - myślę sobie - ze zmęczenia arrivals popieprzyły mi się z departures. Zerkam więc na drugą tablicę - ale pociągu do Bukaresztu brak...
Zaniepokojony że może odwołali albo coś, czort wie, udaję się więc z biletem do biura MAV mieszczącego się na dworcu. Dobijam się do lady i pytam.
Truchleję, gdy słyszę zdziwioną odpowiedź Węgra - The train departed ten minutes ago. Look - powiedział, wskazując na stertę papierów, która okazała się być wymiętym rozkładem jazdy - At 19.10 international train to Bucharest and Sighisoara departs.
Z wolna znad rozkładu podniosłem głowę. Za ciemnowłosym pracownikiem biura obsługi klienta MAV stał przeszklony kredens, w którym ujrzałem swoją kredowobiałą twarz.
Is it possible to give refunds for our tickets? Wychrypiałem na wszelki wypadek, choć dobrze wiedziałem z czym się mój błąd wiąże. Czytałem regulamin podczas kupna biletów przez internet i wiedziałem że usłyszę...
"Oh, I'm so sorry but your tickets... They were purchased in fortuna option. Unfortunately we can't help you..."
Mój rozmówca uśmiechnął się jeszcze przepraszająco na koniec, a ja ogłuszony wywlokłem się z biura.
Przyznam szczerze, że takiego nawału myśli nie miałem nawet przed egzaminem z mechaniki. Byłem przekonany, święcie przekonany, że pociąg odjeżdża 19:30. Do tego stopnia, że dałbym sobie za to odrąbać lewą rękę. Teraz wiem że nie miałbym ręki ;P
Ale wtedy mi do śmiechu nie było i czułem już kropelki potu spływające po czole, gdy wracałem do chłopaków czekających przed wyjściem z dworca. Zastanawiałem się co im powiedzieć, mając kompletną pustkę w głowie.
Podszedłem więc do przyjaciół, popatrzyłem na nich, odchrząknąłem i...:
"Ekhm... No więc sp********em" - wybąkałem po cichu.
Oski zamrugał dwukrotnie, Mosiu popatrzył na Krystiana i odrzekł: "Ale że co?"
Czując, że ciśnienie mam 500/900 wycedziłem: "Odjechał o 19.10. Nie o 19.30, źle spojrzałem na rozkład...
Starałem się nie patrzeć na stężałe twarze chłopaków, ale kątem oka widziałem minę Krystiana, taką samą, jaką miewał, gdy w ogólniaku polonistka wpisywała mu pałę z odpowiedzi. Korzystając z tego, że im mowę odjęło, pokrótce wyjaśniłem jeszcze szczegóły całego zajścia i niewymienialność biletów.
Na pytanie Oskiego ile kosztują bilety na kolejny pociąg (no bo przecież nie mogliśmy teraz zrezygnować) zareagowałem gwałtownym atakiem kaszlu, jakby nagle stężenie CO2 w powietrzu wyraźnie wzrosło.
Na czwórkę kosztuje 39 800 forintów - wydusiłem, przypominając sobie co mi facet w biurze obsługi klienta powiedział. Czyli około 500 zł - dodałem szybko widząc, jak wszyscy otwierają usta.
Jak się skończyła ta historia?
Kupiliśmy bilety na kolejny pociąg... Wprawdzie wyszło po dokładnym rozliczeniu 140 zł na łebka (kupowany z wyprzedzeniem bilet w promocji fortuna kosztował 13 euro czyli koło 50 zł), ale będąc już w Budapeszcie rezygnować? Nawet po takiej akcji? Nieeee...
Do następnego pociągu (taa.. tym razem sprawdzonego dziewięciokrotnie...) mieliśmy niespełna cztery godziny. Większość tego czasu spędzamy w burger kingu - tym samym, w którym jedliśmy śniadanie po przyjeździe do miasta, ale przed 23 udajemy się z powrotem na perony. Tym razem prewencyjnie na godzinę przed odjazdem :D
O 23.15 pociąg EN "Ister" relacji Budapeszt Keleti - Bukareszt Nord/Sighisoara podstawił się na peron dworca wschodniego. Ale jak to bywa czasem - jedna wpadka staje się początkiem kolejnych niespodziewanych zdarzeń. Tak było i tym razem.
Zdziwienie ogarnęło nas już gdy szukaliśmy naszego wagonu. Tak jak wszędzie gdzie obowiązują miejscówki, wagony były ponumerowane, ale tak się złożyło, że był numer 37, 38 a potem... 40. A na nasz przedział był w wagonie 39 ;P Nie żeby nam zależało jakoś szczególnie żeby siedzieć na swoich miejscach, ale ponieważ pociąg wczesnym porankiem był rozłączany na jednej ze stacji, trochę głupio by wyszło, gdybyśmy się obudzili w Sighisoarze, zamiast w Sybinie, a znając naszą skłonność do wpadania w różne hece, troszkę nas ten brak wagonu 39 irytował.
Gdy zapytałem kogoś z drużyny konduktorskiej o numer wagonu, wskazując na bilecie, to nie bardzo się dogadaliśmy, bo w kółko powtarzaną odpowiedzią było: "Si, Sibiu!". Rad nie rad stwierdziłem że wsiadamy do wagonu nr 40 bo posiadał przedziały, a nam na tym bardzo zależało...
WAGON 40 KTÓRY JAK SIĘ POTEM OKAZAŁO... :D
Wyobraźcie sobie że pociąg ruszył zgodnie z rozkładem jazdy o 23.35. Gdy udało nam się władować po ciemku (światło w naszym wagonie nie działało) bambetle na półki, z chęcią zaspokojenia potrzeby fizjologicznej ruszyłem na koniec wagonu.
Pamiętacie scenę z "Dnia Świra" kiedy Adaś Miauczyński jedzie pociągiem i próbuje skorzystać z toalety?
Miałem okazję przekonać się na własnej skórze, że takie sytuacje faktycznie się zdarzają ;D. Wprawdzie nie próbowałem podtrzymywać deski nogą, jak Marek Kondrat, wystarczyło mi że podniesiona deska z rumorem dwa razy spadła. Zniechęcony wróciłem do przedziału, gdzie ujrzałem Oskiego mocującego się z oknem i próbującego grzebać coś z włącznikiem światła, Krystiana. Mosiu leżał ukosem.
Zdążyliśmy przejechać może dwa kilometry, kłócąc się przy okazji o to czy zdejmować buty ;P kiedy nagle poczułem zapach strasznej spalenizny. Przerwałem więc oponującemu Krystianowi jego dywagacje, mając nadzieję, że może to mi się wydaje, ale nie zdążyłem dokończyć, bo Moś nagle wykrzyknął: "O k***a pali się!".
Zasłonka w przedziale była przez nas tak ustawiona, że tylko on widział bez większego problemu, co się dzieje za oknem. Gdy rozchyliliśmy ją szerzej zobaczyliśmy siwe kłęby dymu za oknem i poczuliśmy coraz intensywniejszy smród.
"Lekko zaskoczeni" przekrzykując siebie nawzajem, w amoku zaczęliśmy chować do kieszeni komórki i portfele, ale nie zdążyliśmy wszystkiego skompletować, kiedy drzwi przedziału się otworzyły i do środka wsunęła się twarz jednego z konduktorów (o dziwo mówiącego po angielsku), który bezbarwnym tonem, jakby miał do czynienia z rutynową sytuacją, oświadczył: "Proszę się nie denerwować, zabrać swoje rzeczy i przejść do poprzedniego wagonu, z uwagi na fakt, że mamy pożar". Chwilę później, stanęliśmy pośrodku niczego i otworzono drzwi.
Gdy już stwierdziłem że nasze bagaże są bezpieczne w poprzednim wagonie, wraz z chłopakami wyszedłem z pociągu, chcąc dowiedzieć się o co chodzi, ale kiedy zobaczyłem cały skład konduktorski palący cigarety i do tego rozmawiający, naprawdę jak gdyby nigdy nic, przecierałem oczy ze zdumienia. W Polsce, gdyby wydarzyła się taka sytuacja to prawdopodobnie po piętnastu minutach pojawiły się służby specjalne, a przewoźnik kolejowy w ramach przeprosin pewnie by udostępnił darmową pulę iluśtam biletów, żeby tylko jakoś swoją plamę zatuszować, o ile oczywiście Urząd Transportu Kolejowego nie puściłby go z torbami za to, że wypuścił do ruchu niesprawny wagon i tym samym naraził pasażerów na niebezpieczeństwo ;p A tu proszę - śmieją się, palą, a na pytanie co się dzieje - "Wszystko pod kontrolą". Śmiechy, naprawdę śmiechy. Inna sprawa, że na szczęście nie pojawiły się płomienie, a skończyło się "tylko" na kłębach dymu.
Wróciliśmy więc do "wagonu alternatywnego" gdzie mieliśmy rzeczy i czekaliśmy. Czekaliśmy długie minuty aż coś ktoś zrobi, zadecyduje. Czy wracamy na Keleti, czy tu po nas podjedzie inny pociąg... To trwało bardzo długo... Wreszcie pojawiło się zniechęcenie, aż w końcu prawdziwe rozdrażnienie... Tymczasem wyobraźcie sobie, że gdzieś za kwadrans pierwsza, odpięto spalony wagon i pozostałą część składu i początkowo ruszyliśmy do przodu. Nie na długo jednak - zjechaliśmy na bocznicę i tam czekaliśmy kolejne długie kwadranse. Było przed w pół do drugiej kiedy ruszyliśmy ponownie, po to aby jak się okazało... doczepić się do tych samych wagonów, które zestawiały nasz pociąg, w tym tego spalonego. Doczepiliśmy się i gdzieś za piętnaście druga, ruszyliśmy WRESZCIE, a co najlepsze, na sam koniec polecono nam przejść do tego samego wagonu co wcześniej, na dawne miejsca. To był kosmos, wierzcie mi...
Kiedy znaleźliśmy się w naszym przedziale, załadowaliśmy ponownie bagaże na półki, byliśmy już tak zmęczeni, że utrzymujący się jeszcze w powietrzu smród spalenizny mało nas obchodził i jedyne o czym myśleliśmy to żeby iść spać. Ponieważ w pociągu, a szczególnie w naszym wagonie było pełno wolnych przedziałów, opuściłem z Oskim przedział, gdzie zostawiliśmy rzeczy i Mosia z Krystianem, a sami znaleźliśmy sobie osobne przedziały. Rzuciliśmy się na fotele i ignorując mało przyjemne w dotyku materiały, zasnęliśmy raz dwa.
Wydawało mi się że spałem bardzo krótko. Ze snu wyrwało mnie głośnie szarpnięcie drzwiami i strumień węgierskiego mamrotania. Powoli obróciłem głowę, przetarłem oczy i ujrzałem... uzbrojonego faceta, na co zareagowałem donośnym: "Spokojnie, królu złoty!" zanim uświadomiłem sobie że to funkcjonariusz straży granicznej. Kontrola z uwagi na napiętą wtedy sytuację na węgierskich granicach, trwała długo, ale na szczęście skończyła się bezboleśnie. Po tym incydencie, uspokojony ponownie rzuciłem się w objęcia Morfeusza i kolejny raz ocknąłem się o wschodzie słońca, już na terenie Rumunii, gdy mknęliśmy przez równiny Banatu.
Zajrzałem do chłopaków, ale ponieważ pogrążeni byli w głębokim śnie, sam też wróciłem do siebie i próbowałem jeszcze podrzemać. Na dobre budzę się gdy za oknem widzę stację Orastie, bo wiem, że to już Transylwania :) Zachwycony tym faktem postanawiam podzielić się dobrą wiadomością z kolegami, którzy jednak do pobudki byli nieskorzy.
Postanowiłem więc udać się do wagonu restauracyjnego aby kupić tam coś smacznego w formie zachęty do pobudki ;) ale kiedy przekroczyłem jego próg (sic!) poczułem się jakbym się cofnął w czasie o jakieś 20 lat. A przynajmniej jakbym się przeniósł na plan filmu o orient expressie lub czegoś w tym rodzaju.
Wyobraźcie sobie wnętrze wagonu restauracyjnego starszego typu z kilkoma ławami obitymi nieco poprutym materiałem, na których siedzi załoga składu luźno popijając sobie piwko i paląc papierosa za papierosem. Do tego dodajcie sobie niechlujnie ogolonego, choć w miarę eleganckiego barmana,  a na barowej ladzie piwo, piwo i jeszcze raz... piwo. Do tego gdzieś z tyłu ustawione tanie wino, niby z wyraźnie francusko brzmiącą nazwą i rzucone w nieładzie paczki słonych paluszków. Rozglądając się wkoło, spytałem barmana, czy mają coś do jedzenia, na co wskazał mi paluszki, a potem wyciągnął jeszcze mini-wafelki czekoladowe i tabliczkę czekolady. Za paluszki podziękowałem, wziąłem resztę, do tego zamówiłem kawę i wziąłem po piwie dla każdego, a za to wszystko zapłaciłem śmieszne pieniądze. Zdaje się kosztowało mnie to równowartość 20 złotych. I wróciłem do przedziału.
W przedziale jak się okazało nastąpiła już pobudka - Krystian czytał Balzaka, Mosiu z Oskim pogrążeni byli w słuchaniu muzyki, ale na widok Leszka Chmielewskiego poderwali się z miejsc. Podsumowaliśmy nocne przeżycia i nie mogąc się doczekać wreszcie końca podróży, zaczęliśmy z nudów przechadzać się w tę i z powrotem po pociągu, śledząc przez okna mijane wsie i miasteczka.
Oski robił fotę więc nie dziwcie się że "z wysoka" :P
:)
  Całe szczęście, że krajobraz Transylwanii jest zróżnicowany - to jakaś dolinka, pola uprawne, wzgórza, miasteczka mniejsze, większe - ładnie, naprawdę ładnie.
 Wreszcie koło pierwszej zaczęliśmy się zbliżać do Sibiu, celu naszej podróży. 
W Sibiu byliśmy po 13, po niemal czternastu godzinach podróży, z dwugodzinnym opóźnieniem spowodowanym lekko zatrważającą, ale w gruncie rzeczy ciekawą i emocjonującą, nocną przygodą. Zerkam na mapę w przewodniku i pędzimy do naszej pierwszej miejscówki - Hotelu Apollo Hermannstadt.
A o tym co działo się w Sibiu, gdzie byliśmy i co widzieliśmy, w kolejnej części rumuńskiego tripa :)
DO ZOBACZENIA
Link do części II - Mamałyga z bryndzą oraz jak nakarmić niedźwiedzia wbrew własnej woli, czyli Rumunia 2015 - cz. II

KOMENTARZE

6 comments:

  1. Niezwykły początek podróży, co nieco kosztowny i z przygodami. Świetnie to opisałeś, czytałem prawie jak powieść przygodową. Teraz czekam na rozdział pierwszy, opis Sibiu, ciekawy czy i na Was zrobił takie wrażenie jak na mnie.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zależało mi, żeby opis tych wydarzeń zabrzmiał jak najbardziej wiarygodnie i żeby wiernie odwzorował to co się wtedy działo :) Cieszę się zatem, że się podobało :)
      Zapraszam już niedługo na Sibiu ;)

      Usuń
  2. Przygody ciekawe3, dobrze, że Wam nie spłonął wagon, bo byłoby jeszcze "|ciekawiej" ;)
    Ciekawe jakie jeszcze przygody Was spotkały :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, Artur nie strasz mnie nawet taką perspektywą xD Znajomi by mnie wtedy "udusili" za to, że się spóźniliśmy na ten wcześniejszy pociąg :D
      A przygód podczas tego wyjazdu było dużo, ale duża ich część mogłaby się nie wydarzyć ;p

      Usuń
  3. A tak się narzeka na nasze PKP ;) Wiedziałam, że relacje z Rumunii będą ekstra. Czekam na góry w kolejnej odsłonie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Super że się podoba :)
      A co do kolei - zgadzam się że na nasze koleje często narzeka się ponad miarę, mimo że w tym temacie bardzo wiele się zmienia (nareszcie!). Nie ulega jednak wątpliwości to, że wciąż jest trochę rzeczy do zrobienia, bo przez dziesiątki lat zaniedbań, kolej w naszym kraju doprowadzono do stanu katastrofalnego. Choć patrząc już na stan dzisiejszy i porównując do tego co się dzieje w innych krajach dawnego bloku wschodniego, to może poza Czechami, zdecydowanie prezentujemy najwyższy poziom.

      Usuń

Back
to top