Po około trzech latach, powracam z postami na temat Małej Fatry, czyli jednego z najpopularniejszych wśród turystów pieszych, pasm górskich Słowacji. Ta "popularność" oczywiście nie wzięła się z niczego, jest to bowiem wyjątkowo urokliwe gniazdo górskie, które na stosunkowo niewielkiej powierzchni (mówię tu bowiem o części Krywańskiej, część Luczańską traktuję mimo wszystko jako osobne góry, choć w rzeczywistości uznaje się je za jedną całość) zgromadziło wszystko czego dusza może zapragnąć - są tu skały, połogie grzbiety, wspaniałe wąwozy, efektowne wodospady, urokliwe polany i fenomenalne widoki na większość pasm północnej Słowacji. Słowem all inclusive.
Jak już napisałem wyżej, Mała Fatra cieszy się sporym zainteresowaniem ze strony turystów - jest tu dużo nie tylko Słowaków, ale i przedstawicieli innych nacji. Wiele osób z którymi rozmawiałem na jej temat, zwracało uwagę, że zwłaszcza w sezonie na najbardziej uczęszczanych szlakach, spotyka się może nie tłumy, ale naprawdę spore ilości turystów, które wpływają na wizerunek wyższej z Fatr, nieco negatywnie. Istnieje jednak bardzo proste rozwiązanie tego problemu - często wystarczy zejść tylko na drugą stronę grani, żeby znaleźć się w zupełnie innym świecie.
Dobra, koniec tego gadania! Jedziem 😁
DZIEŃ I (27.12.2015)
Do Żyliny dojechaliśmy na kilka sposobów, bowiem jak powszechnie wiadomo, transport między Polską, a Słowacją jest beznadziejny. Różne są tego przyczyny, ale dla potencjalnego turysty sam fakt stwarza powód do irytacji już na samym wstępie planowania wycieczki. Tak, jeśli jest ktoś, kto nie ma opcji dojazdu w Małą Fatrę własnym samochodem, to zanim odpali komputer i wyszukiwarki połączeń autobusowo-kolejowych, niechaj już na wstępie przygotuje relanium. No, chyba że przemawia do Was masochizm albo lubicie hardcore - wtedy zapraszam do spróbowania tego na własnej skórze ;)
Ale jak powiadają, grunt to nawet w ciężkich przypadkach się nie poddawać i kombinować, choć przy większych bagażach, sposób dotarcia, który wybraliśmy był lekko mówiąc - męczący. Z Gliwic do Katowic pociągiem, z Katowic do Cieszyna busem, z Cieszyna do Czeskiego Cieszyna taksą, tak aby zdążyć na pociąg, z Czeskiego Cieszyna do Żyliny ekspresem i wreszcie z Żyliny do Streczna zwykłą osobówką. Uff. Zmęczyłem się od samego opisania przebiegu tej podróży, a jak do tego dodać konieczność trzech przesiadek i kilku godzin spędzonych w pociągach w celu pokonania odległości niewiele przekraczającej w linii prostej 150 km? Dramat, proszę Państwa. No, ale żeby nikt mnie nie wziął za malkontenta, to skupmy się już na tym jak było.
A zaczęło się jak już wspomniałem w Strecznie. Niewielka, senna stacyjka, formalnie przystanek kolejowy, w dolinie Wagu, położona jest w przeciwieństwie do samej wsi, po północnej stronie rzeki. Aby dostać się do centrum miejscowości jak i w pobliże zamku, z którego Streczno słynie, trzeba przejść mostek. Ale to raczej zadanie dla turystów wybierających się w Luczańską część Małej Fatry, bowiem czerwony szlak na Wielką Łąkę (jak kto woli: Velka Luka), udaje się właśnie tam.
Ja z chłopakami Wagu nie przechodziłem, poruszając się po orograficznie prawej stronie rzeki, udałem się w kierunku miejscowości Nezbudska Lucka. W pobliżu mostu gdzie znajdują się rozstaje zatrzymałem się na momencik, przypatrując się fascynująco prezentującemu się mostowi, pozwalającemu na przeprawę na drugą stronę najdłuższej słowackiej rzeki.
No i most w odcieniach bieli i czerni. Jak droga do innego świata. 😉
Szlak czerwony zaprowadził nas na drugą stronę torów, przechodząc pod wiaduktem i obdarzając nas tym samym nieprzyjemnym zapachem fekaliów. Następnie, po skręceniu na prawo, zaczął stopniowo wychodzić poza zabudowania. Dolina zaczęła się zwężać, co było wyraźnym sygnałem wejścia w tzw. Streczniański Przełom Wagu (Strecniansky Priesmyk). Po około 15 minutach marszu ze stacji, dotarliśmy do wylotu kolejnej, tym razem niewielkiej bocznej doliny Zamkowego Potoku (Hradski Potok), w którą szlak poprowadzony drogą asfaltową, skręcił.
Po kolejnej porcji marszu przez mglisty las, znaleźliśmy rozstaje o nazwie, którą można przetłumaczyć jako Podzamcze (Podhradske). Jeśli spojrzymy na mapę, przekonamy się, że dalszą drogę do Chaty pod Suchym można obrać jednym z dwóch wariantów - albo grzbietem o nazwie Plesel (nieco trudniejszy wariant, ale ciekawszy) albo jego trawersem. Wybór należy do Was, ja polecam szlak czerwony, a zaraz zobaczycie dlaczego 😊
Jednym z powodów są leżące na wysokości 475 m.n.p.m. ruiny zamku, zwanego Starym Zamkiem (w odróżnieniu do bardziej znanego, ale nieco młodszego obiektu w Strecznie). Jego początki sięgają XIII wieku, a obecny stan jest efektem utraty w dużej mierze swojego znaczenia poprzez wybudowanie sąsiedniego zamku, po drugiej stronie rzeki.
Pomimo, że nie ma tu w zasadzie wiele do obejrzenia, to we mgle zamek jest ciekawym anturażem do zdjęć.
Po opuszczeniu murów zamkowych, rozpoczęliśmy krótkie podejście, przerwane ze względu na fakt, że stopniowo zaczęliśmy wychodzić ponad mgłę i co za tym idzie, zaczęliśmy się jarać widokami, które nagle się pokazały 😁
Było też widmo Brockenu, pierwszy raz w życiu widziane na tle lasu 😅
A to już mgiełki w dolinie Wagu.
Szczyt Gronia (Grun - 1101 m.n.p.m.) w Luczańskiej Fatrze.
No i to co uwielbiam...
Wyjście ponad chmurzyska poprawiły nam od razu humory i dalsza droga zaczęła przebiegać w radośniejszej atmosferze. Było bardzo ciepło - pogoda robiła temperaturowego psikusa i w ogóle nie czuliśmy, że jest końcówka grudnia.
Toż to późna jesień jest! :D
Głupio mi tylko strasznie było, bo przed wyjazdem w sumie wybiłem z głowy pomysł wyjazdu Ali i Danielowi. Zrobiłem to, bo byłem przekonany, że nie wiadomo jaka zima nas w tej Fatrze czeka, wzięliśmy ze sobą raki, a jak się potem okazało... Użyliśmy ich tylko raz i to w zasadzie tylko po to, żeby było, że je nie na darmo woziliśmy 😀
Na horyzoncie widać elegancko szczyty Beskidu Morawsko-Śląskiego 😊 Nieco bliżej Beskidy Kisuckie i fragment słowackich Jaworników.
Urocza mgiełka w dolinie Hradskiego Potoku.
Widokowe miejsce na czerwonym szlaku. Właśnie dlatego warto wybrać właśnie jego, a nie łatwiejszy, niebieski szlak.
Dalsza droga.
Pomimo że warunki atmosferyczne sprzyjały, to czas tego dnia leciał nam dość szybko, a droga się dłużyła. Wszystko to, było efektem tego, że jechaliśmy zaledwie dzień po Bożym Narodzeniu, a takie wyjazdy zazwyczaj ciężko się zaczynają ;) Nadmiar ryb, bigosu, sałatek wszelkiej maści, ciast, powodował, że szło się ociężale. Dlatego też, gdy dotarliśmy w pobliże Chaty pod Suchym, zaczynało już zmierzchać.
Ale co to był za zmierzch! Niebo mieniło się wtedy niezwykłymi kolorami :) Wszystko to sprawiło, że zanim weszliśmy do schroniska, siedzieliśmy na tarasie i patrzyliśmy na niebo.
I na koniec ogólny widok samego schroniska, w którym dziś będziemy kimać - Chata pod Suchym (położona na wys. 1075 m.n.p.m.). Obiekt zbudowano na północno-zachodnich zboczach Suchego (1468 m.n.p.m.) - najbardziej na zachód wysuniętej, wysokiej góry, w paśmie Krywańskiej Małej Fatry, od której dzieli go około godzina marszu. W budynku utworzono 40 miejsc noclegowych w pokojach 2- i 4-osobowych oraz dwie, dodatkowe sale zbiorcze, na 12 miejsc każda. Przy schronisku ponadto znajduje się węzeł szlaków turystycznych - można tu dojść ze Streczna dwoma wariantami (opisywane wcześniej niebieski i czerwony) oraz szlakiem żółtym z Varina. Aktualny cennik i więcej informacji możecie znaleźć tu: Chata pod Suchym.
Schronisko nam się spodobało - jest klimatyczne, niewielkie i - przynajmniej wtedy było - dość spokojne. W ramach obiadokolacji zjedliśmy gulasz z knedlami, popijając kofolą. Po posiłku zamówiliśmy jeszcze po dwa piwa i do 22 siedzieliśmy w jadalni, wesoło gaworząc.
Gdy kładliśmy się do swoich śpiworów, słyszeliśmy wycie wilków za oknem. Nie wiem jak zrobili Krystian i Moś, ja zasypiałem ze słuchawkami w uszach.
DZIEŃ II (28 grudnia 2015)
Położyliśmy się spać wcześnie - nie bez kozery, bo budziki nastawiliśmy na 4.30. Dlaczego? Ano planowaliśmy tego dnia wyjście na wschód słońca właśnie na Suchy. Pobudkę jakoś przecierpieliśmy i przed 5.30 byliśmy gotowi na wymarsz. W świetle czołówek dotarliśmy niemal do skrzyżowania z żółtym szlakiem, trawersującym szczyt i gdy delikatnie zaczęło jaśnieć, zorientowaliśmy się, że u góry jest mgła. Żeby nie móc sobie niczego zarzucić w razie W, weszliśmy na górę, ale tam mówiąc nieładnie pizgało jak cholera i całe szczęście, że udało nam się ukryć przed wiatrem w kosodrzewinie.
Ot, co nas zastało na szczycie. Ale tak bywa. Niepowodzenia wpisane są w wędrówki górskie.
Ponieważ w schronisku nic prawie nie zjedliśmy, to na Suchym musieliśmy wyciągnąć chleb i inne produkty spożywcze, żeby naładować akumulatory przed dalszą drogą. Siedzieliśmy trochę zawiedzeni, nie odzywając się za bardzo i podając sobie nawzajem jedynie pudełeczko z serkami topionymi oraz chleb.
W gęstej mgle, która nie ustępowała, ruszyliśmy po kilkudziesięciu minutach przerwy w kierunku Białych Skał i Straceńca.
Nie powiem, że mgła była zaletą, ale w tamtejszych warunkach Białe Skały, czyli skalisty wierzchołek wznoszący się na 1482 m.n.p.m., prezentował się tajemniczo i w miarę atrakcyjnie. Cóż... Trzeba szukać pozytywów.
Najeżona grań...
Wysoka wilgotność wymuszała jednak konieczność ciągłej uwagi przy poruszaniu się po skalnym podłożu.
To była najbardziej atrakcyjna część wędrówki tego dnia. Zdecydowanie...
...A takie odcinki niezależnie od pogody bywają interesujące 😉😉
Na grani w okolicach Straceńca (Stratenec - 1512 m.n.p.m.)
Po przejściu przez Straceniec skały zupełnie zniknęły, a mgła zgęstniała jeszcze bardziej. Pod Mały Krywań podchodziło się nieprzyjemnie bo padał drobny deszczyk i silnie wiało. Brrr... A mogłem siedzieć w domu i zajadać resztki ze świątecznego stołu.
W takich chwilach zawsze podobne myśli pałętają się po głowie, ale zawsze jest to COŚ co ciągnie w góry. Pasja.
"Bartek, ten szczyt to tam na lewo, czy prawo do jasnej cholery?!"
Na Małym Krywaniu na chwilę usiedliśmy. Prosiło się aż by napić się ciepłej herbaty, profilaktycznie założyliśmy też raki - oficjalnie dla bezpieczeństwa, bo dalej znajdował się niedługi trawers przecinający rozległy płat zmrożonego śniegu, ale tak naprawdę to czynność ta wynikała z chęci zaprzeczenia sobie, że bezsensownie je targaliśmy przez cztery dni 😁
Droga w kierunku Koniarek (1535 m.n.p.m.).
Ostro podcięta grań w rejonie Małego Krywania. W zimie (tej prawdziwej) muszą tu być epickie nawisy 😊😊
Przebieg dalszej części wycieczki można by podsumować następująco: "Bez zmian" :D Po dotarciu na Piekielnik (1609 m.n.p.m.), czekaliśmy na Krystiana, który chwilowo zniknął nam z oczu, a z uwagi na gęstą mgłę, nie chcieliśmy się rozdzielać na większe dystanse. Na najwyższy szczyt pasma - Wielkiego Krywania, nawet nie wchodziliśmy. Nie miało to najmniejszego sensu, zresztą po kilku godzinach chodzenia w mleku, deszczu przechodzącym w śnieg i w silnym wietrze jedyne czego chcieliśmy, to wysuszyć się i spocząć na ławkach przy gorącej zupie w Chacie pod Chlebem.
W schronisku wylądowaliśmy wczesnym popołudniem. Mimo parszywej pogody było bardzo dużo ludzi i atmosfera zupełnie nie przypominała tej z Chaty pod Suchym. Też nam to nie przeszkadzało, posiłek przywrócił nam siłę do życia, na tyle by móc się trochę integrować z innymi gośćmi. W sumie wieczór również udany i nieco bardziej szalony niż poprzedni.
A kolejnego dnia ponownie wyruszyliśmy na wschód słońca. I spieszę zapewnić że tym razem trafiliśmy znakomicie 😁
TO BE CONTINUED
Robiłem podobną trasę w marcu chyba przed 3-4 laty...warunki jeszcze zimowe były i nocleg dopiero w Chacie pod Chlebom :) Drugi dzień przez Chleb-Stoch do Kralovan :)
OdpowiedzUsuńMarzyła mi się zima, ale taka sroga w tej Małej Fatrze :/ Będzie trzeba jeszcze nie raz wrócić ;)
UsuńA Chata pod Chlebem - genialny klimat tam mają :D Trochę jak w Piątce zimą :)
Ten zachód słońca - można ogladać bez końca. Piękny początek wędrowania.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Zachód tamtego dnia był rzeczywiście niesamowity :)
Usuń