Odkrywania Słowacji ciąg dalszy! Po majówkach w Małej Fatrze, Górach Szczawnickich, Górach Strażowskich, Masywie Polany i Rudawach Weporskich nadszedł czas na relację z kolejnego, zapomnianego przez turystów pasma górskiego, którym jest łukowato rozciągające się Branisko i Bachureń, stanowiące naturalną granicę między Spiszem i Szaryszem.
Tyle, że tu drobna niespodzianka 😈Aby dodatkowo urozmaicić wyjazd, plan został wzbogacony o fragment pobliskiego pasma Czarnej Góry stanowiącego najbardziej na wschód wysunięty fragment Rudaw Słowackich, z którego przygody zaprezentuję Wam w tej relacji. Stawiam "pisiont groszy", że mało kto z Was o nim słyszał - zresztą przyznaję - ja też długo o nim nie miałem zielonego pojęcia.
To co zaciekawieni? Możemy zaczynać? 😇
Cała majówka zaczęła się tradycyjnie już w Gliwicach, gdzie byłem umówiony z Krystianem, który jako jedyny zgłosił mi swe towarzystwo na tym wyjeździe. Bardzo wczesnym rankiem wyruszyliśmy więc najpierw z Gliwic do Katowic, potem z Katowic do Cieszyna, by po przejściu granicy kontynuować podróż w kierunku Koszyc - drugiego co do wielkości miasta Słowacji.
Aby zaoszczędzić czasu, wybraliśmy podróż pociągiem kategorii SuperCity, który umożliwia szybką i wygodną podróż z Czech na Słowację. Bilet z Czeskiego Cieszyna do Kysaku, kupiony na stacji kosztował zaledwie 17 euro. Zaledwie, bowiem nie przysługiwała nam zniżka studencka, a przecież bilet był kupowany z dnia na dzień.
Podobne standardy podróży umożliwiają też pociągi przewoźników: RegioJet i Leo Express. Obaj kursują po podobnej trasie, łącząc Pragę z wschodnią Słowacją.
To co zaciekawieni? Możemy zaczynać? 😇
Aby zaoszczędzić czasu, wybraliśmy podróż pociągiem kategorii SuperCity, który umożliwia szybką i wygodną podróż z Czech na Słowację. Bilet z Czeskiego Cieszyna do Kysaku, kupiony na stacji kosztował zaledwie 17 euro. Zaledwie, bowiem nie przysługiwała nam zniżka studencka, a przecież bilet był kupowany z dnia na dzień.
Podobne standardy podróży umożliwiają też pociągi przewoźników: RegioJet i Leo Express. Obaj kursują po podobnej trasie, łącząc Pragę z wschodnią Słowacją.
Podróż do odległych, wschodnich terenów Słowacji odbyła się w bardzo przyjemnej atmosferze. Wprawdzie jazda w klimatyzowanym członie zespołu trakcyjnego, z regulowanym położeniem fotela i miękkim zagłówkiem, to nie to samo co klimat jaki czuję podczas podróży w zdezelowanym wagonie, z niedomykającymi się oknami i zasłonkami pamiętającymi minioną epokę, z którymi kojarzą mi się dawne wyjazdy w góry, to otwarcie przyznaję, że jeśli mamy przed sobą względnie długą podróż i dalszy wysiłek, to jest to dobre rozwiązanie. Nie ma sensu być zmordowanym już na starcie 😉
Swoją drogą w mojej ocenie pociąg + góry = wyborne połączenie 😍
Dworzec w Kysaku
SuperCity "Kosican"
Po odnalezieniu szlaku pośród domostw Kysaka, skierowaliśmy się w kierunku okolicznych lasów. Szło się średnio przyjemnie; było parno i ewidentnie burzowo. I choć żartowaliśmy sobie z tego faktu z Krystianem, to gdzieś tam w duchu każdy z nas gorąco liczył na to, że żaden cumulonimbus z wyładowaniami nam się nad głowami nie zatrzyma.
Naprzód! Marsz!
Zaskoczeniem natomiast był sam las - wyjątkowo bujny i zdrowy. Trzeba zresztą przyznać, że kompleksy leśne we wschodniej Słowacji potrafią prezentować się imponująco i spacer pośród dorodnej buczyny potrafi zachwycić.
Początkowo szlak podążał zwykłym leśnym duktem, by potem przejść na bitą drogę, która umożliwiała dojazd do przysiółka położonego na zachód od Kysaku, gdzie znajdowały się działki i domki letnie.
Opuszczając nieliczne zabudowania, podchodziliśmy ścieżką wzdłuż linii wysokiego napięcia, zmierzając ku widocznemu, zarośniętemu grzbietowi. To gdzieś tam, pośród drzew miał znajdować się wyborny punkt widokowy...
Kilkanaście minut podejścia pozwoliło nam osiągnąć równoleżnikowo ciągnący się grzbiet Janosikowej Baszty. Od charakterystycznej wychodni dzielił nas wtedy jeszcze dobry kilometr, ale między drzewami miejscami można było wypatrzeć już sąsiednie wzniesienia...
Samej Janosikowej Baszty wyczekiwałem naprawdę z niecierpliwością. To jedna z mniej znanych widokowych miejscówek na Słowacji, moim zdaniem niczym nie ustępująca popularnemu Tomaszowskiemu Widokowi (sł. Tomasovsky Vyhlad) ze Słowackiego Raju. Zresztą zaraz sami zobaczycie.
Potężna wychodnia wznosi się przeszło 200 metrów ponad dnem wąskiej doliny Hornadu, umożliwiając podziwianie panoramicznych widoków na poszczególne części pasma Czarnej Góry i Szaryskich Wierchów.
W dole, prócz meandrującego Hornadu, zobaczymy magistralę kolejową łączącą Poprad z Koszycami, którą raz po raz przejeżdżają pociągi, dźwiękiem stukoczących kół wypełniając okolicę.
W tym miejscu należy się Wam jeszcze krótkie wyjaśnienie dotyczące orografii tych terenów. Jak już wspominałem przy okazji relacji z Rudaw Weporskich i Masywu Polany, nasz podział (proponowany przez Jerzego Kondrackiego) tej części Karpat, różni się dość znacząco od podziału przyjmowanego przez Słowaków.
Wprawdzie oba podziały kwalifikują pasmo Czarnej Góry do makroregionu Rudaw Słowackich, czyli jednej z kilku składowych tzw. Wewnętrznych Karpat Zachodnich, to różnice następują w podziałach na poszczególne jednostki niższego rzędu.
Odbiegając na chwilę od tematu, przypomnę, też że same Rudawy Słowackie przez Polaków są pojmowane za większy obszar górski niż na Słowacji. Nasi sąsiedzi wydzielają także Słowackie Średniogórze, którego znaczna część - m.in. Masyw Polany czy Góry Szczawnickie - są traktowane przez Pana Kondrackiego jako fragmenty Rudaw.
Mówię o tym dlatego, że ma to znaczenie w kontekście dalszego podziału. Tak jak wspomniałem wyżej, Czarna Góra jest zaliczana do Rudaw Słowackich, których częścią są Rudawy Spiskie - pasmo górskie, obejmujące tereny przez Słowaków zaliczane do Gór Wołowskich (Volovske vrchy), i właśnie Czarnej Góry, których podział Jerzego Kondrackiego nie wyróżnia.
Co ciekawe, widoczne na zdjęciach po przeciwnej stronie doliny Hornadu wzniesienia Wyżyny Szaryskiej (sł. Sarisska vrchovina) to już Zewnętrzne Karpaty Zachodnie i makroregion Obniżenie Podhalańsko-Orawskie. To samo do którego należą Pieniny, Spiska Magura czy Góry Lewockie 😊 Z pasmem Czarnej Góry łączy je jedynie to, że również należą do Karpat Zachodnich. Jak wszystko co rozciąga się na zachód od Przełęczy Łupkowskiej - bądź jak przyjmują Słowacy - Przełęczy Tylickiej.
To tyle z wywodu, czas ruszać dalej!😉
Dalsza droga z Janosikowej Baszty w kierunku szczytu o nazwie Prielohy to dosyć monotonna wędrówka lasem. Aż po następny w kolejności Wysoki Wierch idzie się jednak w miarę uczęszczaną, szeroką leśną drogą. Trudno też o problemy z orientacją.
Pod wspomnianym Wysokim Wierchem, znajduje się niewielka wiata, która może służyć w przypadku pogorszenia się pogody jako miejsce awaryjnego noclegu, jeśli mamy karimatę i śpiwór. W nieco sporym oddaleniu znajduje się źródło - aby je odnaleźć należy odejść zielonym szlakiem w kierunku rozdroża "Pod Vysokym Vrchom" i tam kawałek zejść szlakiem niebieskim.
Zjedliśmy po batoniku i ruszyliśmy zielonym szlakiem w kierunku Siwca. Tym razem okazało się jednak, że szlakową ścieżkę, trudno nawet nazwać ścieżką - była strasznie zarośnięta <choć na zdjęciu poniżej tego nie widać> a sprawny marsz utrudniały dodatkowo powalone pnie.
Gdy wyruszaliśmy spod wiaty było już jednak dosyć późno i słońce zaczynało się chylić ku zachodowi. Późnowiosenny, liściasty las, w którym rosło sporo kwiatów nabrał wtedy różnorakich barw 😄
Wejście na wierzchołek nienazwanego szczytu leżącego na północny-zachód od Wysokiego Wierchu było męczące z uwagi na gubiącą się co jakiś czas ścieżkę i połacie pokrzyw, których ominięcie należało do nie lada wyzwań.
Wiecie, był to już taki moment, że nie walczyło się o to by nie zostać pokłutym, ale o to by nie zostać zjedzonym przez pokrzywy 😂
Mnóstwo gęstwin i zarośnięte ścieżki, po których człowiek stąpa raczej z rzadkością, każą przypuszczać, że w okolicach żyje też sporo zwierząt. Podczas wędrówki idąc jako pierwszy spłoszyłem w pewnym momencie stado saren - i całe szczęście że saren 😝 - niemniej jednak jestem pewien, że tamtejsze lasy zamieszkają także inni, więksi przedstawiciele lokalnej fauny.
Na miejsce upragnionego biwaku, tj. na Sedlo pod Bradlom, dotarliśmy gdy słońce już zachodziło. Przyjęliśmy to z ulgą, bo wędrówka przez dziki las dała nam naprawdę w kość 😅 A najbardziej Krystianowi, który pod koniec dnia zaczął zmagać się z bólem w stopie.
Miejsce, w którym wylądowaliśmy, choć charakteryzowało się ograniczonymi widokami - jedynie na zachód w kierunku skrajnych fragmentów Gór Wołowskich, m.in. Folkmarskiej Skały, ale także Kojszowskiej Hali czy Ostrego Garbka; oraz rzecz jasna na wschód, na ostry wierzchołek Siwca - miało jednak w sobie bardzo dużo uroku. Zdaję sobie sprawę, że to moje odczucie mogło wynikać z radości dotarcia do celu 😉
W głębi Kojszowska Hala - jeden z najbardziej znanych szczytów Gór Wołowskich.
Widok na zachód, w stronę Gór Wołowskich.
Bujanov i Kozinec.
Widoczny w głębi Somar, to już nie Czarna Góra a Wyżyna Szaryska.
Bokszowska Skała.
Dopiero gdy zapadł zmrok udało nam się przygotować coś do picia - wcześniej musieliśmy jeszcze zlokalizować źródło, które było wprawdzie zaznaczone na mapie, ale przy zachodzącym słońcu jego odszukanie pośród drzew sprowadziło się do nie lada wyzwania. Zanim się w nim umyliśmy, napełniliśmy butelki i rozbiliśmy namiot, zrobiło się całkowicie ciemno. Gdy jedliśmy jeszcze kolację, zauważyliśmy widoczne nad Górami Wołowskimi błyski, których o dziwo nie było w ogóle słychać, choć były może parę kilometrów od nas.
Dzień II
Noc była spokojna, co wcale nie było z początku takie oczywiste, biorąc pod uwagę grasującą w sąsiedztwie burzę. Poranek zwiastował dobrą pogodę przez cały dzień, pomimo że na niebie zagościły nieliczne cirrusy.
Zanim się ogarnęliśmy ze śniadaniem, potem pakowaniem i przygotowaniem do drogi, zrobiło się całkiem późno, a na przełęczy zjawili się pierwsi turyści, którzy wybierali się na Siwec. Trzeba było przyspieszyć, bo niedzielny, słoneczny dzionek mógł przyciągnąć sporo ludzi, a szeroką panoramę chcieliśmy pokontemplować we względnej ciszy ;>
Wróciliśmy na Przechybę pod Siwcem, gdzie pozostawiliśmy w okolicznych krzakach ciężkie plecaki, i tylko z butelką wody i aparatem, weszliśmy na kopułę szczytową, charakteryzującą się długim, skalnym grzebieniem.
Ścieżka wiła się między skałami, stopniowo odsłaniając uroki szczytu. Wpierw wyłoniła się panorama na zalesiony grzbiet, który mieliśmy okazję pokonywać dzień wcześniej.
Wraz z dotarciem na sam czubek Siwca, pojawił się rzeczywiście efekt wow, bo widok na leżący blisko 400 metrów poniżej zbiornik Rużin, był naprawdę imponujący. Do tego potężne kompleksy leśne w okolicy i rzeczywiście nietrudno było odnieść wrażenie, że znajdowaliśmy się w dziczy.
Widok na zachód, w stronę Gór Wołowskich.
Po przeszło dwudziestu minutach na szczycie zrobiliśmy zwrot na pięcie i zeszliśmy z powrotem na przełęcz. Zabraliśmy pozostawione w krzakach plecaki, i kontynuując nasz marsz żółtym szlakiem udaliśmy się w kierunku Rużina.
Szlak dość szybko sprowadził nas do podnóża góry, po drodze mijając najlepsze miejsce wypadowe na szczyt, którego próżno szukać na mapach - u wylotu doliny, która rozdziela szczyty Bradla i Siwca, znajduje się parking dla samochodów, gdzie turyści chętnie zostawiają swoje pojazdy unikając pokonywania drogi z przystanku kolejowego w Rużinie.
Jest to rozwiązanie rzeczywiście skracające drogę, nawet o połowę, ale jeśli komuś się nie spieszy, to spokojnie na szczyt może podreptać z samego dołu - tym bardziej, że odcinek ten jest naprawdę widokowy o czym się niżej przekonacie.
Wraz z dotarciem na parking, trafiliśmy też asfaltową drogę, którą przez kilka minut maszerowaliśmy, by następnie ją opuścić na rzecz leśnego traktu. Po kilku zakrętach wyszliśmy na otwartą przestrzeń i odsłonił nam się widok na szpiczasty wierzchołek Siwca, z którego panoramę podziwialiśmy godzinę wcześniej. Trzeba przyznać, że prezentował się on świetnie, można powiedzieć taka ichniejsza Sokolica 😁
Poniżej piramidy Siwca szlak zrobił łuk by przeciąć rozległą halę leżącą u stóp szczytu. Widoki były cudowne, ale przez odsłonięty teren przeszliśmy dziarskim krokiem, aby nie wystawiać się na działanie słońca, które grzało jak szalone.
Po przeparadowaniu na drugą stronę wypatrzyliśmy sobie elegancką ławeczkę leżącą w cieniu drzew, gdzie rzecz jasna spoczęliśmy. Uzupełniliśmy płyny i po strzeleniu kilku zdjęć weszliśmy ponownie w las, trawersując wąskie zbocze, stromo opadające do przepływającego w dole Hornadu. W pewnym momencie odsłoniły się jednak ponownie ciekawe widoki, tym razem na zaporę zbiornika Rużin - niewielkiego, ale całkiem głębokiego (max 54 metrów).
Kilka chwil później ścieżka zmieniła kierunek i otrzymaliśmy porcję nowych widoków na kolejne szczyty Czarnej Góry.
Widoczny w głębi Somar, to już nie Czarna Góra a Wyżyna Szaryska.
Bokszowska Skała.
Ostatnie kroki do przystanku kolejowego w Rużinie to droga przez zarośniętą łąkę - mogą wystąpić trudności orientacyjne. Należy iść na wschód wzdłuż płotu sporej farmy, ku okolicznym zabudowaniom.
Po wyjściu na asfaltową drogę, przeszliśmy na drugą stronę mostu przerzuconego ponad wodami zbiornika Mala Lodina, z którego roztaczały się malownicze widoki na okoliczne wzniesienia.
Charakterystycznym elementem w otoczeniu jeziora jest potężny stalowy most kolejowy.
Pierwszą część wędrówki zakończyliśmy na przystanku osobowym w Rużinie. Mieliśmy wprawdzie iść dalej na Rohaczkę - najwyższy szczyt pasma, ale nie chcąc ryzykować dalszego rozwoju kontuzji Krystiana, zaproponowałem pominięcie tego najmniej interesującego fragmentu planowanej trasy.
Zresztą za tą decyzją przemawiał także straszny upał 😩
Zresztą za tą decyzją przemawiał także straszny upał 😩
Na koniec parę słów czego możecie się więc spodziewać w drugiej części majówki - przede wszystkim wrażeń z ciekawego pasma Braniska, które było głównym celem naszego przyjazdu. Będzie kolejna porcja naprawdę pięknych widoków i przecieranie szlaków.
Już teraz zapraszam 😊
Fantastyczne miejsca widokowe. Ciekawa trasa.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.