Mamałyga z bryndzą oraz jak nakarmić niedźwiedzia wbrew własnej woli, czyli Rumunia 2015 - cz. III

CZ. III SIBIU - TURNU ROSU - VARFUL MOASA

  • dzień wędrówki przez Fogarasze: 1
  • start: Turnu Rosu (370 m.n.p.m.)
  • trasa: Gara Turnu Rosu -> Valea Calisor -> Manastirea Turnu Rosu -> Poiana Plesii -> Culmea Pietricelei -> Saua Corbului -> Chica Fedelesului -> Curmatura la Apa Cumpanita -> Sturii Valcului -> Vf. Moasa
  • meta: Vf. Moasa (2034 m.n.p.m.)
  • suma wzniesień: 1700 m
  • czas: 10,5 h (łącznie z odpoczynkami)
Mimo dość długiego snu, jaki sobie zafundowaliśmy, rano mieliśmy wszyscy problemy z pobudką. Na dodatek, jak na złość nie mogłem przypiąć do plecaka statywu, przez co na dworzec dotarliśmy wprawdzie przed odjazdem naszego pociągu, ale z uwagi na konieczność kupienia biletu w kasie i porannego ruchu na dworcu, na planowany kurs nie zdążamy, przez co kiblujemy na stacji godzinę, obserwując bacznie poranne tłumy rumuńskiej młodzieży zjeżdżającej z okolicznych wsi i miejscowości do szkół oraz nieco starszych osób przybywających do dużego miasta prawdopodobnie w celach zakupowych bądź wizyt lekarskich.
Siedząc w nieco rozpadającym się przedziale, stację w Sibiu opuszczamy o godzinie 7.50. Czeka nas teraz 40 minut jazdy do Turnu Rosu.
Po 30-minutach dojeżdżamy na stację węzłową Podu Olt (dosłownie: Most nad Alutą), gdzie od magistrali Sibiu - Fogarasz - Braszów odchodzi linia do Krajowej przez Ramnicu Valcea.
Za stacją Podu Olt, przejeżdżamy nad Alutą (rum./węg. Olt, niem. Alt), będącą obok Maruszy jedną z dwóch głównych rzek Transylwanii. Aluta licząca 615 km swój bieg zaczyna w rejonie gór Hasmas i Giurgeu, znajdujących się na południe od słynnego wąwozu Bicaz. Następnie płynie na południe, przepływając przez ośrodki Szeklerszczyzny - Miercureę Ciuc, Baile Tusnad i Sfantu Gheorghe. Między Świętym Jerzym (rum. Sfantu Gheorghe), a Braszowem robi łuk o 180 stopni, następnie przepływając przez góry Peresani dostaje się na przedpole Fogaraszy, gdzie jej wody zostają kilkakrotnie spiętrzone przez zbiorniki wodne. Za miejscowością Turnu Rosu, do której się właśnie udajemy, rzeka tworzy niezwykle malowniczy Przełom Czerwonej Wieży (rum. Defileu Turnu Rosu), rozdzielając Fogarasze od Gór Sybińskich (rum. Muntii Cindrel) i Gór Lotrului. Po pokonaniu Karpat przepływa przez Ramnicu Valcea, a stamtąd leniwym nurtem płynie aż do Dunaju, do którego wpada w okolicach miejscowości Turnu Magurele.
A oto i Fogarasze moi mili, a raczej ich pogórze ;)
Skoro już jesteśmy tak blisko rozpoczęcia naszej wędrówki, wypadałoby powiedzieć co nieco o Fogaraszach, tytułem wstępu w stylu - "Gdzie my w ogóle teraz jedziemy?" ;P
Ale nietypowo nie będę pisał żadnych topograficznych szczegółów, co ważniejsze będzie w poszczególnych relacjach zapisane ;) Tylko mapka z dzisiejszą trasą.

mapa ze strony www.muntii-nostri.ro
Po półgodzinnej podróży z Sybina lądujemy na peronie stacji w Turnu Rosu, będącej najczęstszym punktem startowym w masyw Fogaraszy. Tu zaczyna się prawdziwa przygoda :)
Dworzec w Turnu Rosu zaskakuje swoją wielkością, szczególnie jeśli obrócimy się w drugą stronę gdzie ujrzymy niewielki peron, 1 tor i rozciągające się dalej krzaczory. Idąc za miejscowymi, którzy tu wysiadali, obchodzimy budynek i lądujemy na skraju wsi.
Turnu Rosu położone na lewym brzegu Aluty, u podnóża Fogaraszy, to wieś licząca około 2 tysięcy mieszkańców i podobnie jak większość w tym obszarze, założona została przez Sasów. Miała ona pełnić funkcje ochronne, bowiem znajdowała się blisko granicy z istniejącym wówczas Hospodarstwem Wołoskim. Co ciekawe, budowę owej osady dokończono za czasów Ludwika Węgierskiego, Andegawena, który pod koniec XIV wieku rządził Węgrami i Polską.
Klimat wielu rumuńskich miast w dużym stopniu został zachwiany przez industrializację i wyburzanie zabytkowych dzielnic na skutek ich historii, zgodnie z komunistycznymi doktrynami. Wsie rumuńskie za to, a szczególnie transylwańskie nawet jeśli są biedne, to są przepiękne. Podoba mi się niezwykle że nawet nowsze domy powstają na wzór dawnych saskich domostw, jakie się w wielu miejscach ostały.
Nie mówiąc już o tym że ciągle można tu spotkać tradycyjną furkę! :)
Asfalt kończy się zaraz za ostatnią osadą we wsi - dalej czyli po Monastyr Turnu Rusu (rum. Manastirea Turnu Rosu) ciągnie się szuter.
Taka informacja - we wsi nie znajdziemy naszego szlaku - od dworca, musimy iść drogą asfaltową do centrum wsi, a stamtąd kierujmy się za licznymi drogowskazami do klasztoru.
Liczyłem na to że może ktoś będzie jechał i nas podrzuci, bo z tego co się naczytałem, o poranku ruch między wsią a klasztorem bywa dość wyraźny ;p No, ale się przeliczyłem, maszerowaliśmy w samotności, a ponieważ plecaki były potwornie ciężkie (ech, nie wypada mi narzekać, ale cóż, pojojczę trochę ;P) to każdy metr jaki przyszło nam pokonywać męczył strasznie :D To był szok dla naszych pleców, bo nawet jeśli bywaliśmy w górach tego lata, to generalnie obywało się z lekkim bagażem. Tu - pierwszy dzień, plecaki wyładowane po granice możliwości, dodatkowo słońce świecące w twarz i wysoka temperatura. Wyczuwaliśmy już na samym początku że będzie ciężko. Bardzo ciężko.
Dystans 4 kilometrów z kawałkiem, dzielących stację w Turnu Rosu, od klasztoru pokonujemy w prawie 1,5 godziny - meldujemy się tam o 9.50 i korzystając z wybudowanej obok altany, z ulgą rzucamy plecaki na trawę i robimy przerwę.
Ponieważ blisko znajduje się również źródło ze smaczną wodą, uzupełniamy zapasy wody i robimy posiłek - zupka chińska - tradycyjnie ;p i do tego batony musli i orzeszki ziemne - wszystko po to żeby uzupełnić tracone szybko kalorie.
Spod klasztoru wchodzimy na płaj przechodzący obok krzyża.
Z klasztoru idziemy jeszcze około kilometra kamienistym traktem; płajem ku zawężającej się dolinie potoku Calisor. Po niedługim czasie docieramy do rozstajów, gdzie kończy się nasza wędrówką doliną.
W tym miejscu znajduje się ławka, jest też wygodne miejsce aby nabrać wody - i w zasadzie jest to ostatnia szansa na dobrych parę godzin, bo najbliższe źródło na szlaku, znajdziemy pod Chica Fedelesului. Komu zabraknie, musi schodzić z grani i szukać wody na dziko.
Chwilkę się nawadniamy, rozmawiamy, śmiejemy. Po przeciwnej stronie potoku, zaczyna się strome zbocze, którym poprowadzono czerwone krzyżyki. Ten odcinek szlaku jest najtrudniejszy dzisiejszego dnia, ale na szczęście stosunkowo niedługi.
Ścieżka początkowo została poprowadzona w poprzek zbocza, co powoduje, że idzie się ciekawie :D Nieco wyżej szlak nieco łagodnieje, wyprowadzając nas na ramię grzbietu, po to by za chwilę znów szaleńczo piąć się do góry, na szczęście tym razem już zakosami.
Kilka minut później las się przerzedza i podejście wyraźnie łagodnieje wyprowadzając nas w pobliże grzbietu.
Stąd już niedaleko na rozległą, bardzo malowniczą polanę, zwaną Poianą Plesii...
Mimo że znajdowaliśmy się dopiero na 1050 m.n.p.m., humory od razu się zmieniły :D
Ale spójrzcie sami i powiedzcie tylko - taki widok po kilkugodzinnym podchodzeniu, wynagradza wszelkie trudy ;)
A poniżej zalesiony Vf. Paului (1172 m.n.p.m.)
Według znaków na wejście z górnej części doliny na grzbiet potrzeba 30 min. Nierealne z ciężkimi plecakami.
Po odbyciu krótkiej przerwy, ruszamy w dalszą drogę. Żegnamy malowniczą polanę i zaczynamy podchodzić długim ramieniem, zwanym Culmea Pietricelei.
Początkowo szerokim traktem, później wąską ścieżką. Uspokajam jednak że wszystko wystarczająco dobrze oznakowane :)
Po trzech kwadransach wychodzimy na kolejną polanę, tym razem położoną na wysokości 1250 m.n.p.m, zwaną Poiana La Comarnic.
Z tego miejsca nieźle się już prezentuje grzbiet główny i okolice Chica Pietrelor. Dla mnie wyglądające jak bieszczadzkie połoniny ;)
Nagrzana trawa i jagody zachęcały by zdjąć plecaki i na chwilę spocząć. Choć oficjalnie zrobiliśmy przerwę tylko po to żeby sfotografować okolicę ;P
Z miejsca w którym się akurat znajdowaliśmy rozciągają się ładne widoki na pasmo Gór Sybińskich widzianych w oddali (rum. Muntii Cindrel).
Odpoczywając przy szlaku jesteśmy świadkiem powrotu miejscowych z ogromnymi koszami pełnymi jagód, co jakoś nas motywuje do dalszej drogi.
Kolejną porcję różnicy wysokości pokonujemy już w reglu górnym. Grań główna wydaje się być już na wyciągnięcie ręki...
Z takim widoczkiem robimy tradycyjną przerwę na uzupełnienie płynu. Tego dnia zapotrzebowanie na wodę było ogromne, przykładowo ja wypiłem 2,5 litra wody, co uwierzcie, zdarza się bardzo rzadko.
Ciekawe zjawisko zaobserwowaliśmy wyżej - tu nie ma tradycyjnej kosówki - są świerki, a wyżej, krzaki jałowca i od razu hale.

W końcu kończy się las, a przed nami zaczynają się wytęsknione połoniny... Ostatnie metry podejścia i będzie można świętować osiągnięcie grani głównej :)
Prawie jak Połonina Wetlińska ;)
 Szerokie spojrzenie za siebie - po lewej Góry Sybińskie, a bliżej wspomniany już wcześniej zalesiony masyw Vf. Paului i grzbiet Culmea Pietreculei z Poianą Plesii na której odpoczywaliśmy ;)
Na przełęcz Saua Corbului (1568 m.n.p.m) docieramy o 15.10 czyli po 6h 45 minutach marszu z Turnu Rosu (z przerwami). I mimo że pokonujemy tym samym 1200 metrów, czyli dopiero 66% założonego celu, czujemy nieokiełznaną radość. Z innym nastawieniem przecież przychodzi nam piąć się z dolin na granie, aniżeli taką granią sobie elegancko iść :D
Grzbiet Muchia lui Schiau i widoczna po prawej Chica Fedelesului (1820 m.n.p.m.) To będzie nasz najbliższy cel.
No i spotkanie z czerwonym paskiem, który jest głównym szlakiem tych gór. Wiedzie on z osady Lazaret w dolinie Aluty aż po granicę z górami Piatra Craiului. I przez najbliższe kilka dni będzie naszym głównym przewodnikiem ;)
Mniej mi się tylko podobały te nowe, rumuńskie "znakowskazy" w formie zafoliowanej kartki. Jeśli mam być szczery to wolałem tamte stare, klimatyczne strzały, wprawdzie w wielu przypadkach przerdzewiałe i nieczytelne, ale wierzcie lub nie, były jedyne i niepowtarzalne, charakterystyczne dla Rumunii. A takie "kartki"? Jasne że bardziej funkcjonalne, ale gdyby nie napisy po rumuńsku to można by uznać że równie dobrze mogą wskazywać szlaki w dowolnym innym kraju. Po prostu stracony klimat. Ale może to moje takie, subiektywne odczucia ;p
Wracając jednak do otoczenia - przełęcz Saua Corbului to jak widzicie rozległe, halne obniżenie na grani głównej Fogaraszy. Grań główna opada do doliny Aluty, przez sąsiedni szczyt Chica Pietrelor (1606 m.n.p.m.) i Piscul Strambanu (1511 m.n.p.m.)
My kierujemy się na wschód, a naszym dzisiejszym celem, przypomnę jest przełęcz Saua Surului (211 m.n.p.m.) do której jeszcze 3 godziny marszu wg oznaczeń. 
Doceniamy niezwykle fakt, że na grani zelżało poczucie upału - między innymi dlatego że zaczęło wiać. Dzięki temu szło się znacznie łatwiej i przyjemniej.
Okolica przypominająca mi nieco okolice Grzesia w Tatrach Zachodnich i Długi Upłaz ;)
Po przetrawersowaniu szczytu Chica Lacului (1649 m.n.p.m.) osiągamy koleją przełęcz, która ukazuje nam widok na nieco skalisty (szok w tej części Fogaraszy) grzbiecik Piscul Culmii i widoczne za nim, lesiste ramię, zwane Muntele Zanoaga.
Akurat warto powiedzieć jeśli już o tym mówimy, że Fogarasze wykazują pewną charakterystyczną cechę - ramiona odchodzące od grani głównej na północ są krótkie i strome, natomiast te które odchodzą na południe - długie i łagodne. I tak jest na całej długości pasma.
Ścieżka cały czas jest dobrze widoczna, oznaczenia też są na okolicznych kamieniach.
A oto jedno z nich i krajobraz zachodniej części Fogaraszy.
Ten kopczyk po prawej to wspomniany Chica Fedelesului. Szlak jednak na szczyt nie wchodzi, a kieruje się na widoczne poniżej, siodło.
Na przełęczy pod Chica Fedelesului jesteśmy świadkami historycznego momentu - widzimy pierwszy fogaraski dwutysięcznik, czyli piramidalny Varful Suru (2283 m.n.p.m.) oraz jego najbliższe otoczenie. I tam właśnie musimy dojść ;) 
Ale na razie sobie siedzimy ;D
Jeszcze sesja w fogaraskim plenerze ;p
I Chica Fedelesului (1820 m.n.p.m.). Na niego nie wchodzimy ;)
Graniowy szlak bardzo wiele wierzchołków pomija, ale wyobraźcie sobie, że mimo wszystko przejście całej grani Fogaraszy czerwonym paskiem (92 km) wymaga pokonania 7200 metrów sumy wzniesień.
Podczas trawersowania północnych zboczy Chica Fedenesului natrafiamy na źródło (!), gdzie możemy się możemy w razie czego uzupełnić płyny. Kilkanaście minut później osiągamy wypłaszczenie na grzbiecie pod Vf. Tataru Mare (1890 m.n.p.m.)
Aha! Pewnie zastanawiacie się co znaczy owe Vf. - otóż jest to skrót od Varful (czytamy: wyrful z uwagi na daszek nad a), czyli po rumuńsku szczyt. Rumuni podają nazwy szczytów poprzedzone bardzo często tym rzeczownikiem, czyli na przykład: Varful Tataru Mare (dosł. Szczyt Wielki Tataru)
Z tego miejsca widać jedno z dłuższych i przede wszystkim, wyższych ramion bocznych w tej części Fogaraszy - ciągnące się przez Vf. Galbena (2175 m.n.p.m.) - niewidoczny na zdjęciu i znajdujący się mniej więcej pośrodku (po prawej stronie szerokiego obniżenia), Vf. Olanu (1944 m.n.p.m). Zwornikiem dla tego ramienia jest potężne gniazdo Ciortei (rum. Vf. Ciortea) o którym opowiem dokładnie jutro, gdyż będziemy mieli okazję w pobliżu przechodzić.
Kilkakrotnie spotkałem się z opinią że ta część Fogaraszy, podobnie jak i wschodnia, rozciągająca się na wschód od przełęczy Curmatura Zarnei, jest dosyć mało atrakcyjna, z uwagi na fakt, że szczyty mimo tego, że wysokie, to obłe i niczym specjalnym się nie wyróżniają. To prawda, ale wierzcie mi lub nie, to właśnie w tej części poczujemy klimat prawdziwych rumuńskich gór. Oddalenie od cywilizacji, brak schronów w tej części gór, to wszystko sprawia że przenosimy się całym sobą do innej rzeczywistości. I jeśli się postaramy to po horyzont nie ujrzymy żadnej ludzkiej osady ;)
Kolejną szczytem na naszej trasie jest Vf. Tataru Mare (1890 m.n.p.m), który podobnie jak poprzednie, trawersujemy nieco poniżej wierzchołka. Oferuje on jednak ładną panoramę i tak jak Mosiu, możecie się pokusić o zejście ze szlaku i zdobycie niedalekiego szczytu.
Vf. Tataru Mare (1890 m.n.p.m.) jest wg Pana Pawła Klimka uważany za początek "właściwych" Fogaraszy. Pewnie dlatego, iż jest pierwszym dość wybitnym szczytem (83 m). Tereny rozciągające się na wschód od niego wprawdzie mają jeszcze zaokrąglone kształty, ale stwarzają już wrażenie potężniejszych.
 Ścieżka wijąca się na wysokości ok. 1800 m.n.p.m. pośród krzaków jałowca i niskich traw doprowadza nas w pobliże przełęczy Curmatura la Apa Cumpanita.
 W obniżeniu przełęczy jesteśmy równo o 18. Po południowej stronie znajduje się źródło Izvoru Apa Cumpanita (dosłownie Apa Cumpanita znaczy: równowaga wody) - następne znajdziecie dopiero między Vf. Suru, a Vf. Budislavu.
Przełęcz znów, niby się niczym na pozór nie wyróżnia, ale topograficznie pełni ważną rolę ponieważ oddziela Vf. Tataru Mare od pierwszego dwutysięcznika - Vf. Moasa (2034 m.n.p.m.).
Widok na północną stronę - niewielkie miasteczko, które widać to Avrig, natomiast te jeziora, to sztuczne zbiorniki wybudowane na Alucie.
Z przełęczy podchodzimy osiągając po pewnym czasie grupę skałek Sturii Valcului położnych na 1954 m.n.p.m.
W tym miejscu jesteśmy świadkami początku niezwykle widowiskowego zachodu słońca, podczas którego ukazują się nam dziesiątki górskich pasm, wynurzających się z popołudniowej mgiełki.
Szersze spojrzenie na krańce Fogaraszy i widoczne dalej Góry Sybińskie i Góry Lotrului.
Zaczyna się robić pomarańczowo...
Osiągamy wypłaszczenie gdzie znajduje się krzyż, postawiony w miejscu śmierci jakiegoś wędrowca.
Zachód słońca pośród skałek.
Oczywiście w takim momencie stajemy, aby popodziwiać widowisko, mając świadomość że skończy się szybciej aniżeli by mogło, z uwagi na chmury zalegające nad Górami Sybińskimi.
Na pierwszym planie Vf. Tataru Mare. 
Gdzieś w oddali zauważam przelewające się przez grzbiet mgiełki, które oczywiście od razu fotografuję...
Mijamy odejście niebieskich trójkątów, schodzących do położonego 600 metrów poniżej grzbietu schroniska Cabana Suru i zaczynamy podchodzić pod liczący 2034 m.n.p.m.,Vf. Moasa, będący zachodnim zakończeniem znacznie wyższego Vf. Gavanu (2157 m.n.p.m.)
Na szczycie którego jesteśmy świadkami przepięknego zmierzchu...
Stąd już bardzo blisko na Curmaturę Surului, ale ze względu na gwałtownie spadającą temperaturę i zmierzch decydujemy się szukać miejsca pod obozowisko.
Wyłapuję jeszcze ostatnie pozostałości pomarańczy jakie zostały na niebie i wraz z chłopakami ustalam miejsce biwaku...
Rozbijamy się kilkanaście metrów poniżej wierzchołka Vf. Moasa, na szerokim plateau. Najpierw rozkładamy mój namiot, potem już w zupełnych ciemnościach drugi namiot Oskiego, z którym jednak mamy problem, ponieważ w świetle czołówek, mamy trudności z jego ogarnięciem, zwłaszcza że był on wcześniej nieużywany ;P Wspólnie decydujemy więc go olać i spróbować spać w czwórkę (podobnie jak w Norwegii) w trzyosobowym namiocie. Niewątpliwą zaletą takiego rozwiązania była podwyższona temperatura wewnątrz ;P
Szykujemy późną kolację i zakopujemy się w naszych śpiworach o 21 gdyż jutro kolejny pełen atrakcji dzień.
Trzymajcie się ;)

KOMENTARZE

6 comments:

  1. Te metalowe strzały jako szlakowskazy faktycznie takie inne, z kawałem historii, mają coś w sobie. Ehh, bym się tam mogła teleportować do tych Twoich zdjęć. Piękne góry, spokój, ładowanie akumulatorów poziom hard :)Rumunii kompletnie nie ogarniam, nawet nie wiem jakie tam są góry. Dzięki Tobie coś tam już troszkę poznałam :) Pozdrawiam i oczywiście czekam na dalszy rozwój wydarzeń.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie owe strzały są symbolem turystyki w rumuńskich górach i bardzo trudno mi się pogodzić z tym że gdzieś je zastępują bardziej funkcjonalnymi rozwiązaniami ;) Na szczęście taka sytuacja dotyczy chyba tylko głównego szlaku fogaraskiego, bo w pozostałych miejscach widzieliśmy stare, dobre strzały :)
      A gór Rumunii nie sposób ogarnąć i to w nich jest fantastyczne :)
      Pozdrowienia :D

      Usuń
  2. Bezmiar górskich pasm, których u nas raczej nie uświadczysz. Klimat troszkę bieszczadzki, czasem tatrzański. Fascynująca wyprawa. Piękne zdjęcia.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze że w Polsce brakuje takich gór, bo dzięki temu przyszło mi pojechać do Rumunii i odkryć piękno Fogaraszy na własnej skórze :)
      Klimaty niezapomniane.

      Usuń
  3. Widoki o zachodzie na te okoliczne pasma ciekawy. Zupełnie inny niż u nas, może trochę podobny do widoku ze słowackich gór.
    Teraz czekam na okazję by przeczytać następne części relacji i dowiedzieć się czy udało się rozłożyć i ten drugi namiot przy następnej okazji :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widoki zupełnie inne niż u nas, można się poczuć czasem jak na krańcu cywilizacji ;)
      Z tym namiotem to śmieszna sprawa była. W sumie go użyliśmy tylko dwa razy :D A dźwigać trzeba go było przez dwa tygodnie ;P

      Usuń

Back
to top