Złota jesień na szlakach Gór Kamiennych cz. II - Ruprechticki Szpiczak

 

Relację z poprzedniego dnia tego wypadu znajdziecie tutaj.

***

Poranek zaczął się bardzo miło. Wstałem wyspany zgodnie z planem o 7:30, wskoczyłem pod prysznic i przed wyjściem na śniadanie zdążyłem się jeszcze spakować i przygotować do drogi. Na śniadanko zszedłem koło ósmej i tu, zdążyłem pozytywnie dać się zaskoczyć po raz kolejny podczas swojego pobytu - mimo pandemicznych obostrzeń, w hotelu, w którym przebywałem śniadanie było naprawdę obfite i smaczne, dobierać można było do woli, choć oczywiście z uwagi na restrykcje, nie samemu a z pomocą hotelowej obsługi.

Zadowolony za piętnaście dziewiąta zmyłem się na autobus czując nadzwyczajną energię do działania i nieodpartą chęć wejścia na szlak. Poranek był bardzo rześki, w powietrzu czuć było wilgoć od porannych mgieł i rosy, ale poranne słońce wydobywało wybornie kolory Wałbrzycha.

Było naprawdę miło, niemniej zdawało mi się, że jestem jedną z niewielu osób, które obserwują ten poranek z bliska - miasto ewidentnie jeszcze spało lub w salonach swoich domów zasiadało do niedzielnego śniadania.

Leniwy poranek w Wałbrzychu

Chwilę później stałem się także jednym z nielicznych pasażerów autobusu linii nr 7, która ponownie miała mnie dowieźć do Sokołowska. W miasteczku wysiadłem koło 10 wraz z paroma innymi osobami, przed które od razu zamierzałem się wysforować. Musicie zatem wybaczyć, ale w biegu zdążyłem zrobić zatem dosłownie jedno zdjęcie.

Powtórzę natomiast to, co powiedziałem już w poprzedniej relacji z Gór Kamiennych, Sokołowsko to urocza dolnośląska dziupelka, za którą, jak za wiele innych, trzymam mocno kciuki, gdyż ma duży potencjał turystyczny.

Sokołowsko. Wspaniała dziupelka.

W centrum miejscowości, które dla potrzeb niniejszego posta wyznaczyły tablice informacyjne i rozstaje szlaków, skręciłem w prawo, wkraczając na szlak koloru czarnego. Znaki te prowadzą generalnie na Przełęcz Sokołowską, ale miały mi towarzyszyć tego dnia zaledwie przez chwilę.

Kilkanaście pokonanych metrów pozwoliło opuścić ostatnie zabudowania. Ze wzgórka, na który się wdrapałem "na dzień dobry" można było spojrzeć na malownicze Sokołowsko i zamykający horyzont rozłożysty Bukowiec. 

A może by się tak kiedyś obudzić w Sokołowsku??
Magia poranka

Pierwsze minuty to jednak tylko rozgrzewka. Chwilę później na skraju lasu osiągnąłem skrzyżowanie ze szlakiem niebieskim, długodystansowym, bo prowadzącym z Wałbrzycha na Śnieżkę, z którym miałem zaprzyjaźnić się na przynajmniej godzinę. Choć o przyjaźń trzeba w tym wypadku walczyć, wszakże przez podejście na Włostową można się znienawidzić...

Zamiast drugiej kawy jest podejście pod Włostową

Wszelkich piewców katorżniczych podejść, takich jak te pod Lackową, odsyłam również na Włostową gdzie wprawdzie stromizna utrzymuje się dosyć krótko, to ubawić po pachy (i ubrudzić!) się również można.


Koniec tego dobrego

Taka stromizna, która początkowo towarzyszy na szlaku, nie trwa jednak przesadnie długo - powyżej 750 m n.p.m. wychodzi się bowiem na charakterystyczne wypłaszczenie, które łatwo rozpoznać, gdyż roztaczają się z niego pierwsze widoki. Zaraz dalej szlak prostopadle przecina szeroką drogę stokową, za którą czai się kolejny etap podejścia, dlatego jeśli czulibyście zmęczenie, to jest to przyzwoite miejsce na odpoczynek.



Dalsza część podejścia nie wydawała mi się już tak mozolna, a i krajobraz uległ wyraźnej zmianie - las zaczął stawać się coraz niższy i rzadszy, przestrzeń wypełniły nagrzewające się wysokie trawy. Człowiek od razu zauważał, że znalazł się znacznie wyżej, choć maszerował naprawdę bardzo krótko (z Sokołowska na Włostową dotarłem w 37 minut). Może teleportu jeszcze nie wynaleziono, ale jak ktoś błyskawicznie chce zmieniać otoczenie, to jego namiastkę można znaleźć w Górach Suchych 😉


Tak to ja chcę wędrować

Wierzchołek Włostowej jest wprawdzie porośnięty na tyle, że skutecznie odbiera możliwość oceny okolicy z wysokości 903 m n.p.m., ale sąsiednia Kostrzyna już na delektowanko panoramami pozwala. Z takimi planami w głowie minąłem więc bez większych ceregieli pierwszy zdobyty szczyt tego dnia i rozpocząłem krótkie zejście.


Siodło znajdujące się między Włostową a Kostrzyną jest bardzo płytkie, dlatego bardzo sprawnie, w kilka minut, osiągnąłem wspomniany punkt.

Wizytę na szczycie tradycyjnie zacząłem od krótkiej sesji foto - widoki z Kostrzyny są wprawdzie ograniczone do północnej wystawy, ale panorama ma w sobie coś co przyciąga uwagę na dłużej. I nie chodzi tu o to tylko, że dostrzeżemy stąd zarówno Lesistą Wielką, Stożka Wielkiego, Dzikowca czy Borową - bardziej o jakąś dzikość tego widoku. Rozległy i porośnięty lasem masyw Bukowca znajduje się na wyciągnięcie ręki, a że Kostrzyna jest szczytem bardzo stromym, przez co nie widzimy co znajduje się poniżej nas, to można sobie wyobrażać, że pod sobą mamy jakiś głęboki, szumiący wąwóz.





Po rozgrzaniu migawki aparatu sięgnąłem po plecak i spocząłem z myślą przerwy na drugie śniadanie. Wprawdzie nie byłem o tej porze jeszcze przesadnie głodny, ale w głębi duszy przeczuwałem, że na Szpiczaku nie ma co liczyć na pustki, które umiliłyby mi posiłek. 

W zupełnej ciszy zjadłem więc drożdżówkę i z podniesionym poziomem cukru ruszyłem w dalszą drogę. Rzecz to generalnie przydatna - zaraz za wierzchołkiem czai się bowiem kamieniste i strome zejście, na którym można wspaniale pozbawić się godności. To o czym jednak warto pamiętać - przy czym do czego raczej nie zachęcam przy ładnej pogodzie - to możliwość ominięcia Kostrzyny przyjemnym trawersem poprowadzonym po południowej stronie grzbietu. W totalnej mgle lub deszczu rozwiązanie to wydaje się warte rozważenia.


Trawersem można ominąć także trzeci szczyt - Suchawę. Zachodnie jej zbocze też należy do grupy tych najbardziej imponujących w Górach Suchych - a być może i w całych Górach Kamiennych, natomiast niech Waszej uwadze w trakcie zmagań nie umknie miły widok na stronę czeską, który będzie tym lepszy, jeśli pozwolicie sobie na delikatne zejście ze ścieżki i wejście w krzaki borówek rosnących obok.


Sama Suchawa, podobnie jak Włostowa, jest zarośnięta, dlatego nie zapada szczególnie w pamięć. Zejście w stronę Rozdroża pod Waligórą jest już jednak bardzo łagodne, w klimacie, który dla mnie, może krzywdząco dla samych Sudetów trochę, nazwałbym typowo sudeckim.

Z perspektywy czasu i nabrania różnych doświadczeń oczywiście wiem, że jest to lekka manipulacja, ale z czasów wczesnego dzieciństwa i pierwszych wyjazdów Sudety zawsze mi się kojarzyły jako gęsto porośnięte, płaskie i nudne wręcz góry, które wzbudzały we mnie wrażenie, że jest to jakiś zapadły koniec świata (no, Polski). 

Dziś bym się pod tym nie podpisał, natomiast poniekąd sam siebie rozumiem. Jako bardzo mały dzieciak jeździłem z rodzicami do Polanicy-Zdroju, potem przyszły pierwsze "poważniejsze" piesze doświadczenia z Sudetami podczas majówki w Starym lub Nowym Gierałtowie - miałem chyba wtedy z 7-8 lat. Pamiętam błotniste szlaki zawalone starym śniegiem w niższych partiach Masywu Śnieżnika, trochę wczesnej wiosny w Górach Bialskich i Złotych. Potem w kolejnych latach bardzo często jeździliśmy w Góry Opawskie i wreszcie w Jesioniki - tak wreszcie przy okazji wizyty na Pradziadzie jednak się okazało, że trochę alpejskiej rzeźby można w Sudetach znaleźć - swoją drogą kto nie był, polecam szlak niebieski przez Wielki Kocioł w Jesionikach. Potem przyszedł czas na Karkonosze i dopiero po nich trafiłem w Góry Stołowe - czyli wszelkie te góry, które potencjalnie mogłyby przekonać mnie do zmiany mojej tezy.

Ale taki obraz Sudetów utrwalił mi też sam Dolny Śląsk - kto z Was jeździł w te wszystkie tereny przygraniczne początkiem lat 00., to doskonale powinien wiedzieć o co chodzi. Ruina na ruinie. Jeszcze przed wejściem do Unii, miejscami krajobraz jak świeżo po wojnie, do tego ślady powodzi z 97. Tylko pociągów na początku dużo więcej było, również tych dalekobieżnych. Do dziś pamiętam w tabeli odjazdów z gliwickiego dworca rubrykę z pociągiem do Stronia Śląskiego, choć z czasem i te zniknęły wraz z nadejściem "ostrego cięcia".

Z czasem jednak Dolny Śląsk mocno się zmienił, tak jak zmieniło się także moje osobiste podejście do tych terenów...


Na Rozdrożu pod Waligórą, które jest sporym skrzyżowaniem kilku leśnych traktów, w związku z czym znajduje się tam między innymi spora wiata, odpoczywało dużo ludzi, dlatego sprawnie czmychnąłem na szlak koloru czarnego.

I tu jedna cenna uwaga znów - pamiętajcie, że idąc w stronę Szpiczaka nie musicie iść tak jak, bo szlak czarny idzie na około - najkrótszą drogą jest spacer wzdłuż szlaku rowerowego, z którym szlak czarny łączy się nieopodal granicy.

Niemniej z uwagi na liczne grupy ja postanowiłem drogi trochę nadłożyć 😁


Po 25 minutach dotarłem na Przełęcz pod Szpiczakiem, gdzie przeskoczyłem na wiodący wzdłuż granicy na obszarze Gór Kamiennych szlak koloru zielonego. Nie wiem czy jest on najdłuższym szlakiem zielonym w Polsce, ale z pewnością jest jednym z dłuższych - wiedzie bowiem z Tłumaczowa w okolicach Nowej Rudy aż po Słonecznik w Karkonoszach.

Podejście na Szpiczaka od północy jest strome i dosyć "wyrobione", ale co najbardziej zaskakujące - dosyć długie. Wydawało mi się, że wspinaczka trwa naprawdę długo, a wrażenia potęgowały spowalniające mnie tłumy ludzi, które wracały z wierzchołka.


Wierzchołek mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Choć wiedziałem oczywiście o wieży i roztaczających się z niej widokach, to jakoś umykała mojej uwadze do tej pory obecność tak rozległej i przyjemnej hali, wręcz niespotykanej w tych okolicach.



Jednak nie ukrywajmy - głównym powodem dla którego się tu zjawiłem była wieża widokowa, o której myślałem od kiedy dawno dawno temu przeczytałem o niej u Skadi a być może jeszcze wcześniej u Artura z Gór ponad chmurami. Zachwalali, zachwalali i wreszcie dotarłem!

Sama wieża architektonicznie nie porywa, natomiast bez wątpienia widok z niej jest dużo rozleglejszy niż z dołu. Jest też naprawdę interesujący dla każdego, kto lubi sprawdzać się topograficznie i z uwagi na położenie całkiem fotogeniczny - choć pod tym względem akurat trudno tu znaleźć kadr, który wbijałby się w pamięć i jednoznacznie kojarzył z tym miejscem. Jednak bez wątpienia chętnie bym tu wrócił na wieczór i został do rana by osobliwości poszukać o tych najbardziej subtelnych porach.

Na ostatnim planie Góry Sowie z Wielką Sową na czele
Grzbiet graniczny i perspektywa aż po Góry Stołowe

A na południu - Broumovsko...
A tam na horyzoncie Karkonosze...
Centralna część Gór Suchych - z lewej Waligóra ostro opadająca ku Przełęczy Trzech Dolin

Zaliczyłem wszystkie cztery strony platformy i zszedłem do podstawy wieży, zastanawiając się gdzie spocząć. I tu śmieszna sprawa - mimo, że wierzchołek Szpiczaka jest odsłonięty to znalezienie miejsca na relaks wcale nie było proste - wszystkie "tradycyjne" miejsca były zajęte, a ładowanie się w wysokie i dosyć kłujące trawy nie do końca mi odpowiadało. 

Siedziałem nieopodal wieży bez ruchu dłuższą chwilę, bacznie przy tym jednak obserwując ruch na szlakowej ścieżce. Gdy nieco się przerzedziło, a sylwetki ostatnich turystów zdążyły zniknąć w oddali, nim pojawiali się ich naśladowcy, uznałem, że warto wykorzystać lukę i samemu ruszyć w dalszą drogę.

Początkowy odcinek musiałem powtórzyć, ale po powrocie do granicznego rozdroża porzuciłem szlak pieszy na rzecz szlaku rowerowego wiodącego wschodnimi zboczami Waligóry (między innymi). To najkrótsza droga z Przełęczy Trzech Dolin na Szpiczak.


Kilkadziesiąt minut marszu upłynęło mi na dosyć jednostajnej wędrówce. Wariant ten jest dosyć nudny, poza jednym drobnym wyjątkiem - mniej więcej w połowie drogi mija się punkt widokowy, który tamtego dnia, w jesiennych warunkach, absolutnie chwytał za gardło.


Mój zachwyt był jednak chwilowy, bo im bliżej byłem Andrzejówki, tym większe czułem zniechęcenie. Zachciało mi się na Szpiczaku czegoś do jedzenia i uznałem, że wybiję się ponad swoją niechęć do egzystencji w tłumie, choć wiedziałem, że moje chciejstwo zostanie pokarane.

No i rzeczywiście sytuacja pod Andrzejówką nie tylko wprawiła mnie w lekkie zakłopotanie, co wręcz podniosła ciśnienie, gdy jeszcze przed wejściem do schroniska zobaczyłem jak absolutnie nieprzejmujący się brakiem wolnych miejsc na parkingach kierowcy swobodnie rozjeżdżają zieleń i wjeżdżają na okoliczne trawniki, nawet powyżej schroniska.


Zupa pomidorowa, którą zamówiłem, była gęsta i przypominała bardziej krem, dlatego po jej zjedzeniu poczułem się syty. Nie przedłużałem jednak swojego pobytu bardziej niż to było konieczne i po przełknięciu ostatniej łyżki sięgnąłem po plecak i po uporaniu się z segregacją śmieci, ruszyłem w dalszą drogę. Miałem jednak drobny problem z odnalezieniem szlaku - nie byłem pewien czy ścieżka, którą wybrałem jest właściwa. 



Trochę to trwało nim się upewniłem, że idę na pewno dobrze. Nieoczywisty przebieg szlaku mógł jednak sugerować ograniczoną liczbę turystów i rzeczywiście dość szybko gwar dobiegający z trwającego wokół Andrzejówki pikniku ucichł, a ja mogłem się cieszyć pięknem jesiennych Gór Kamiennych.


Tego dnia musiałem być jednak wyjątkowo rozkojarzony, bo nieopodal siodła między Krzywuchą i Bukowcem przegapiłem odbicie czerwonego szlaku, który skręcał w tamtym miejscu w prawo. Zorientowałem się dosyć szybko, po profilu terenu i straciłem maksymalnie 10 minut, niemniej warto być wyczulonym w okolicy 😉

Bukowiec, na który dotarłem w wyniku nieprzewidzianych zdarzeń nieco później, mnie nie porwał szczególnie - zarośnięta polana z tabliczką szczytową - ale w popołudniowym słońcu było tu i tak miło.


Zdecydowanie ciekawiej dzieje się jednak po północnej stronie szczytu. Aby móc tego doświadczyć, pożegnałem się z czerwonym szlakiem, który na powrót sprowadziłby mnie do Sokołowska, i obrałem szlak koloru niebieskiego szybko wyprowadzający na kolejną, tym razem nieco większą śródleśną polanę. Choć także i tam próżno było szukać widoków, to miejsce zdecydowanie miało bardzo przyjemny klimat. 



Nieco dalej szlak mijał przecinkę leśną, którą znajduje się na bardzo stromym zboczu Bukowca, co w połączeniu daje wykwintne panoramy na pobliskie miejscowości i masyw Chełmca przede wszystkim. 



Zatrzymałem się w tym urokliwym miejscu na chwilę, był to bowiem tak naprawdę ostatni moment by popatrzeć na góry "z góry". Kawałek dalej rozpoczynało się już strome zejście i nim się obejrzałem wylądowałem na skraju łagodnych wzgórz położonych między Unisławiem Śląskim a Sokołowskiem.

Borowa w tle
Klimatyczne okolice Unisławia
A tam dreptałem poprzedniego dnia - oto pasmo Lesistej
Jest też i Chełmiec...

Fantastyczne rejony:)

Niebieskim szlakiem zszedłem do Unisławia, skąd, by zdążyć na pociąg powrotny, musiałem jeszcze kontynuować drogę o zachodzie słońca w stronę wałbrzyskiej dzielnicy Glinik. Na tym etapie spieszyłem się już na tyle, że nie robiłem zdjęć, przy czym i tak potencjał zdjęciowy ostatniego odcinka uważam za ograniczony - o ile przed tzw. Wiertniczym Rozdrożem będąc na szlaku niebieskim przeciąłem jakąś zarastającą miłą polankę, to po przejściu na szlak czarny przechodziłem pośród terenów objętym stosunkowo niedawnym wyrębem drewna, więc krajobraz był taki sobie a leśne ścieżki - porozjeżdżane przez ciężki sprzęt. Na sam koniec nadziałem się za to na zbieraczy grzybów - było to moje ostatnie wspomnienie z tego wyjazdu - chwilę później znalazłem się bowiem przy pętli autobusowej, kończąc ten przyjemny weekend. 

Do Warszawy wracałem więcej niż zadowolony - co zresztą nie mogło być dla mnie zaskoczeniem, gdyż radość z pobytu w Sudetach stała się pewnego rodzaju normą. Nie ukrywam, kręci mnie dziś ta inność Sudetów nie tyle kreślona krajobrazem, co zapachem historii i tajemnicą.

Także możecie być pewni - Sudety na blogu będą się co jakiś czas pojawiały 😉

KOMENTARZE

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top