Z plecakiem i śpiworem w... krainę beskidzkich wysp - Beskid Wyspowy cz. I

Niemal dokładnie rok temu, tuż przed czerwcowym długim weekendem, związanym z Bożym Ciałem, zacząłem szukać fajnej opcji na zagospodarowanie tych paru wolnych dni. Miałem do dyspozycji połowę środy, czwartek, piątek, sobotę i niedzielę. Niestety, tak się jakoś złożyło, że zmuszony byłem pojechać sam i z tego też powodu przy wyborze kierunku docelowego, szukałem takiego miejsca, w które prawdopodobnie prędko bym się z ekipą nie wyrwał, a jednocześnie też takiego, które leżało blisko i było nieźle zagospodarowane infrastrukturalnie, tak abym podczas wędrówki mógł na bieżąco uzupełniać potrzebne mi rzeczy. Weekend zapowiadał się ciepło, wręcz upalnie, a mi nie chciało się tachać ze sobą ciężkiego plecaka. Wyszedłem więc z założenia, że będę spał "gdzieś" i zabrałem tylko karimatę i najlżejszy śpiwór jaki posiadam. W końcu dwa tygodnie później miało zacząć się lato ;)
Nie wspomniałem o destynacji - na miejsce wyrypy, wskazałem sobie Beskid Wyspowy. Do tej pory, zawsze pomijane i uważane za lekko mówiąc góry kategorii trzeciej. Zresztą wyjazd też traktowałem na początku jako coś w stylu: "O jest okazja żeby zrobić to pasmo, skoro nie ma innych chętnych, będzie z głowy".
Jak było to błędne i krzywdzące, dla tych gór, myślenie, spróbuję Wam w kilku relacjach pokazać, niemniej jednak, powiem tylko, że jadąc tydzień temu ponownie w Wyspowy, zastanawiałem się jak to możliwe, że kiedykolwiek traktowałem go jako ten gorszy z Beskidów.
Pakując plecak, zabrałem naprawdę tylko podstawowe rzeczy i wychodząc z domu byłem nastawiony na to, że wszystko będę uzupełniał na bieżąco. I takie rozwiązanie, ułatwiło mi bardzo drogę, bo dzięki lekkiemu plecakowi szło mi się bardzo wygodnie. Szczerze powiedziawszy nie miałem też jednolitego pomysłu na przejście Beskidu Wyspowego, a po powrocie do domu i sprawdzenia danych trasy, naprawdę się zdziwiłem że w 4 dni z małym hakiem, pokonałem niemal 140 km i 6300 metrów sumy wzniesień. Jeśli mam być szczery, zupełnie tego się nie spodziewałem, bo przed wyjazdem żadnych takich wyliczeń nie robiłem.
 DZIEŃ I
Trasa: Łososina Dolna PKS - Przełęcz Św. Justa - Jodłowiec Wielki - Rojówka - Skrzętla-Rojówka - Skrzętla-Rojówka Rozstaje
Odległość: 10 km
Czas: 3h
Jest słoneczna środa, trzeci czerwca 2016 roku. Na dworcu MDA w Krakowie roi się od studentów wracających do domu na długi weekend. Ja zamiast do Gliwic, kieruję się w niemal przeciwnym kierunku - na południowy-wschód i kupuję bilet w kasie na najbliższy możliwy autobus. Takowy znajduje się dopiero ponad dwie godziny później, co wywołuje u mnie na twarzy niezadowolenie. Tak, byłem świadomy tego co się będzie działo, ale do końca nie byłem przekonany gdzie pojadę, więc nie zdecydowałem się na wcześniejsze kupno biletów. Prosty rachunek i wychodziło na to że w Łososinie będę koło 19, gdy już słońce chyli się ku zachodowi.
Okazało się, że na miejscu byłem jeszcze nieco później za sprawą korków w Brzesku. Ale mówi się trudno, grunt, że zdążyłem jeszcze wejść do tamtejszej biedronki, aby kupić coś do jedzenia na jutrzejsze śniadanie. Plan był taki by następne zakupy zrobić w Limanowej.
O 19.50 ruszam z centrum w Łososiny Dolnej, dość dużej wsi leżącej przy ruchliwej trasie z Brzeska do Nowego Sącza. Miejscowość słynie z lotniska aeroklubu podhalańskiego, funkcjonującego od 1960 roku.
Przygodę z Beskidem Wyspowym oficjalnie zacznę na oddalonej od centrum wsi, o 3 kilometry, Przełęczy Świętego Justa. Aby się tam dostać muszę się przez chwilę pomęczyć, idąc poboczem ruchliwej szosy.
Widok z mostu na Łososinie.
Wychodząc ze wsi jestem świadkiem jak słońce zachodzi. Nie czekając długo, wyciągam znów aparat i kontrolując uważnie czy z dołu nie nadjeżdża TIR albo samochód, ustawiam się w kierunku słońca.
Okolica.
O 20.20 docieram na Przełęcz świętego Justa (375 m.n.p.m.), stanowiącą obniżenie we wschodniej części Pasma Łososińskiego.
Koło XVIII-wiecznego, drewnianego kościółka pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny, znajdującego się na przełęczy, rozpoczynam swoją przygodę z Beskidem Wyspowym, wchodząc na niebieski szlak.
Opuszczam ruchliwą szosę i ruszam z początku asfaltem pośród domostw i drzewek owocowych w kierunku pokrytego łąkami, grzbietu.
Gdy zostawiam za sobą ostatnie domostwa, zerkam za siebie. Ładnie widać stąd zachodnią część Pogórza Rożnowskiego.
Dostrzegam również wpływający do Jeziora Rożnowskiego, Dunajec i wznoszącą się nad nim dumnie Dąbrowską Górę (583 m.n.p.m.).
Po północnej stronie widać dolinę Łososiny, a za nią łagodne grzbiety Pogórza Wiśnickiego z Pasmem Szpilówki.
Widokowym zboczem Jodłowca Wielkiego podchodzę łagodnie do góry.
Zmierzch...
Staram się maszerować dość szybko, jednocześnie zastanawiając się, gdzie spędzić dzisiejszą noc. Jedną z opcji jest spędzenie nocy na Jodłowcu Wielkim, na który docieram po piętnastu minutach drogi z Justa. Argumentem za jest zwłaszcza fakt, że obok znajduje się wiata i miejsce na ognisko, ale koniec końców macham przecząco głową i decyduję się podejść jeszcze kawałek.
Widok z Jodłowca Wielkiego (482 m.n.p.m.) na Zamczysko (607 m.n.p.m.), Białowodzką Górę (616 m.n.p.m.), przełęcz w Zawadce i wznoszący się stromo nad nią Chełm (731 m.n.p.m.).
Na Jodłowcu, co ciekawe, funkcjonowało w latach 1933-51 szybowisko, należące do założonej w pobliskim Tęgoborzu, szkoły szybowcowej. Szkoła ta miała wysoką markę, a jej wychowankowie swego czasu latali m.in. w Dywizjonie 303.
Z Jodłowca schodzę do wsi Świdnik.
W Świdniku przecinam skrzyżowanie i kieruję się wzdłuż drogi ze Świdnika do Zawadki. Mniej więcej po przejściu 1,5 km docieram do rozstajów, gdzie szlak niebieski zakręca w prawo w kierunku wsi Skrzętla-Rojówka.
Zanim rozpoczynam dalszą część drogi, sięgam do plecaka w poszukiwaniu czołówki lecz jak się szybko okazuje - nie włożyłem jej do plecaka :D Przez chwilę zastanawiam się, czy to coś zmienia, ale dochodzę do wniosku, że noc jest dość jasna, księżyc świeci i najwyżej będę się wspomagał latarką w komórce. Biorę łyka wody i ruszam powoli w kierunku Skrzętli-Rojówki.
Gdy docieram do wsi, jest już noc. Czując zmęczenie, postanawiam zerknąć na mapę w celu określenia jakiegoś miejsca do spania. Z uwagi na oddalenie od zabudowań, decyduję, że prześpię się w okolicach rozstajów pod Babią Górą. I tak też robię - jestem tam kilka minut przed 22. W słabym świetle latarki dostrzegam ławkę na skraju drogi i bez wahania wyciągam śpiwór i karimatę. Gotuję jeszcze wodę na herbatę, jem przygotowane w domu, kanapki i koło w pół do jedenastej zasypiam.
W środku nocy budzi mnie przejeżdżający obok samochód z puszczonym przez otwarte okna hitem Czadomana - "Ruda tańczy jak szalona". Na szczęście chyba właściciel auta nie zauważył nic szczególnego, bo po chwili dźwięki disco polo zaczęły się oddalać.
Po tym incydencie spałem już do rana, a o tym co przyniósł kolejny dzień - w następnych częściach wędrówki.
DO ZOBACZENIA :)

KOMENTARZE

2 comments:

  1. Wyspowy w żadnym razie nie jest tym gorszym Beskidem. To bardzo fajne pasmo, a swoimi przewyższeniami potrafi nieźle dać w kość :)Czekam na kolejne części.
    Latarkę jednak fajnie mieć ;P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po tych kilku dniach mogę w 100% się z Tobą zgodzić :) Bardzo fajna część polskich Beskidów.
      Co do tej latarki, no to jakoś się tym razem udało przetrwać :D

      Usuń

Back
to top