Zimowy Mulhacen, czyli historia o kocie, lisie i... białym Nissanie


Zima w tym roku nie była dla mnie szczególnie łaskawa. Skłamałbym jednak, że zabierając się za pisanie pracy inżynierskiej, której obronę miałem pod koniec stycznia, nie liczyłem się z brakiem czasu na wszelkiego rodzaju wyjazdy. Po udanym egzaminie, dzięki któremu miałem do wykorzystania dwa tygodnie lutego przed rozpoczęciem pierwszego semestru studiów magisterskich, postanowiłem odbić sobie spędzony nad laptopem styczeń 😉😈

Pomysł na atrakcyjną zimową zdobycz kiełkował w mej głowie już dużo wcześniej - na długo przed obroną. Niestety, nie mogłem kupić tanich wtedy biletów do Malagi, bowiem nie wiedziałem kiedy się będę bronić. Znając życie i prawa Murphy'ego, gdybym je wtedy kupił, to pewnie coś niedobrego by się wydarzyło 😉

Czekałem więc, trochę bezradnie, aż do lutego, zakupu dokonując na mniej niż dwa tygodnie przed wylotem. Zależało mi żeby dostać się do Sewilli, niestety ceny w tym okresie były już horrendalnie wysokie i stwierdziłem, że paradoksalnie taniej wyjdzie podróż przez Madryt. Tego rozwiązania jakoś specjalnie nie polecam, bo przejazd autokarem z hiszpańskiej stolicy do Granady często kosztuje więcej niż bilet lotniczy i zabiera sporo czasu, ale w sytuacji, gdy pozostałe opcje dolotu (Sewilla, Malaga) kosztują kilkaset złotych, to jednak warto się zastanowić nad tą alternatywą.

Madryt z Poznania kupiony na ok. 10 dni przed wylotem kosztował mnie nieco ponad 100 zł/w jedną stronę, dla porównania najtańsze loty do Sewilli (z Modlina) kosztowały ok. 350 zł, a do Malagi (z Krakowa) ponad 500 zł w interesującym terminie.


Do Hiszpanii wybierałem się z Kamilem, którego de facto poznałem w listopadzie podczas wizyty w w Tatrach. Potem widzieliśmy się jeszcze na koniec roku w Luczańskiej Fatrze i takim o to sposobem wpadł on w tą kręcącą się machinę tripów. Pierwotnie ekipa miała być trochę szersza, ale najpierw odpadł Moś, potem jeszcze Krystian, a że zależało mi cholernie na tym, żeby wolny czas wykorzystać, to postawiłem na swoim i mimo skromnego składu, rozpocząłem przygotowania.


Do Wrocławia przyjechałem cztery godziny przed planowym wylotem i chociaż pierwotny plan zakładał pozostawienie bagaży na dworcu, a następnie krótki spacer po mieście (dla Wrocławia zawsze lajk ^^), to jeszcze w pociągu zorientowałem się, że nie wziąłem ze sobą trampek. Musiałem więc zamiast na rynek, to udać się do Wroclavii, w celu ich nabycia.

Pewnie uznacie to za dziwactwo, ale chodzenie po plaży w Maladze w wysokich butach trekkingowych nie bardzo mi się podobało, uznałem więc, że pójdę do pierwszego lepszego sklepu. Po namyśle trafiłem do House'a i zabrawszy najtańsze buty z półki, udałem się do kasy. Facet mnie skasował i gdy tylko na terminalu płatniczym zaświeciło się "akceptacja" odwróciłem się na pięcie i wyszedłem, nie biorąc ku zdziwieniu sprzedawcy, nawet paragonu. Buty miały być w zasadzie "na raz", choć okazały się być całkiem wygodne i jak to często bywa, zostały do dziś 😅 Ale mniejsza z tym.

Będąc po południowej stronie dworca nie bardzo chciało nam się iść w kierunku wrocławskiego rynku, utknęliśmy więc z Kamilem przy gniazdkach na miejscowym foodcourt. Wrzuciliśmy w siebie jakiegoś kebaba i na lotnisko udaliśmy się z dużym zapasem czasowym. Przeszliśmy przez kontrolę bezpieczeństwa, a pozostały nam do wylotu czas, wykorzystaliśmy pijąc sobie piwo i relaksując się przed podróżą.


Na pokładzie Ryanaira jak to zwykle bywa - wzajemne przeskakiwanie z miejsca na miejsce, handel wszystkim i niczym - norma. Z każdym rokiem latanie boeingami 737-800 ozdobionymi w harfę na stateczniku przyprawia mnie o coraz większy ból głowy i rozterki - męczące są często dodawane restrykcje w stylu "chcesz od nas cokolwiek, to dopłać", jak również nieustanny sajgon na pokładzie, usilne wciskanie pasażerom posiłków, kosmetyków i zdrapek, czy zwyczajnie irytujące zachowania współpasażerów, którzy na pokładzie otwierają sobie flaszkę i po kryjomu ją wypijają. Albo co też wielce denerwujące - nieustanne przepychanie się do wyjścia po zatrzymaniu się samolotu, w stylu kto pierwszy, ten lepszy, którego nigdy nie zrozumiem.

Biorąc pod uwagę ryanairowską siatkę połączeń i możliwość całkiem sprawnego podróżowania point-to-point, trudno jednak nie próbować przełknąć tych niedogodności. I można pod nosem wyklinać pomysły Michaela O'Learego, ale prawda jest taka, że gdyby nie jego produkt i różowe airbusy Jozsefa Varady'iego, to przeważająca część Polaków wykonywałaby ułamek z obecnych podróży lotniczych.

Metro to podstawowy środek transportu w Madrycie.

Po przylocie do Madrytu odnaleźliśmy wejście do metra i po kupieniu odpowiedniego biletu, zjechaliśmy na peron. Pomimo, że musieliśmy się dostać na dworzec południowy (hiszp. Estacion Madrid-Sur), leżący niemalże po przeciwnej stronie tego bardzo dużego, jak na warunki europejskie, miasta, to podróż podziemnym pociągiem zajęła nam z przesiadką na stacji Nuevos Ministerios niespełna 40 minut (linie 8+6; stacja przy dworcu autobusowym nosi nazwę Mendez Alvaro)

Ponieważ autobus mieliśmy o 1:30, a dworzec po północy wydawał się martwy, toteż zdecydowaliśmy wyjść na zewnątrz i spróbować odnaleźć czynną knajpę. Taką okazał się być... Burger King, na widok którego wybuchnąłem śmiechem.

Kto śledzi nasze przygody, ten wie, że niemal na każdym wyjeździe trafiamy w skutek różnych zawirowań właśnie do tej sieci fast-foodu. Nie pogardziłbym tytułem ambasadora marki 😅😅

Przy okazji, odniosłem pierwszy sukces na tym wyjeździe - ponieważ kobieta u której zamawiałem jedzenie słabo dogadywała się po angielsku, toteż zdecydowałem się spróbować zamówić po hiszpańsku 😅 O ile nazwy burgerów zbytnio się nie różnią niezależnie od kraju, to jednak kupowałem przecież piwo, a kto zna jako tako hiszpański ten wie, że to już jest +1 do stopnia wtajemniczenia 😁😁

Gdy wróciliśmy na dworzec, do odjazdu pozostało już około 20 minut i ten czas wykorzystaliśmy na kupno wody na drogę. Zresztą, okazało się, że autobus został podstawiony z dużym zapasem czasowym i po włożeniu plecaków do luku, zdołaliśmy przed wyruszeniem w trasę, przygotować sobie w miarę możliwości posłanie 😉


Zasypialiśmy w niezłych humorach, ale gdy znienacka poczułem, zapalające się w autokarze światła, a chłodny głos dolatujący z głośników oznajmił, że o to zbliżamy się do przystanku końcowego, czyli dworca w Granadzie, to zaczęła we mnie narastać niechęć.

Podnosząc się poczułem zatrważające chrupnięcie gdzieś w okolicach łopatki, dlatego potulnie powróciłem do swojej poprzedniej pozycji. Zaniepokojony rozejrzałem się wokół, dostrzegając za oknem szybko przemykające przedmieścia Granady - miałem nadzieję, że trafimy na jakiś korek; zator, ale nie, autokar mknął jak szalony. Przymknąłem oczy, w końcu szarpnęło, a silnik jeszcze przez chwilę zamruczał i zgasł. Licząc po cichu na to, że z plecami wszystko jest okej, chwyciłem za oparcie sąsiedniego fotela i spróbowałem się dźwignąć. Zerknąwszy czy Kamil się obudził, chwyciłem kurtkę, wziąłem butelkę po wodzie i klnąc pod nosem wyczołgałem się z autobusu, czując tępy ból odzywający się z niemal wszystkich mięśni.

Na zewnątrz było wściekle zimno i po odebraniu bagażu od razu schowaliśmy się na terenie budynku dworca. Na szczęście, wskazówki zegara wskazywały 6:15 i dworcowy bar przyjmował już pierwszych klientów. Objuczeni wkitraliśmy się więc do środka, zajmując miejsce gdzieś na boku, żeby nie rzucać się za bardzo w oczy i zalegliśmy.

Byliśmy już głodni, ale ponieważ do kolejnego autobusu mieliśmy blisko cztery godziny, to stwierdziliśmy że na razie niczego nie kupujemy - wiecie jak to jest - jak człowiek nie ma nic do roboty, to mógłby cały czas jeść. Przynajmniej ja, choć może po mnie tego nie widać, tak mam.

Zapadliśmy więc w letarg, bo minuty mijały bardzo wolno. Tak wolno, że dwukrotne przejrzenie tablicy na fejsbuku, zajęło mi ledwie kwadrans. Siedzący na przeciwko mnie Kamil, próbował drzemać, głowę chowając między ukośnie złożonymi rękoma, a ja ślepo wpatrywałem się w przestrzeń.

Nie mogąc zasnąć obserwowałem co się dzieje wokół. Hiszpanie na poranną kawę wpadali dosłownie na chwilę. Barman z właściwą sobie zręcznością uwijał się między ladą, ekspresem do kawy, tosterem i lodówką, nie widząc większego problemu żeby z każdym zamienić przynajmniej parę słów. Klienci zjadali zazwyczaj croissanta, popijając zapewne mocną czarną kawę. Dziękowali i szli na miasto załatwiać swoje sprawy. I tak w kółko, w ciągu jednej godziny sytuacja powtarzała się kilkanaście razy.

Uwagę zwracały także miejscowe sprzątaczki; cierpiące na Zespół Downa. Dyskretnie się im przypatrując, zauważyłem z jak ogromnym zaangażowaniem wykonują swoją pracę, dokładnie przeglądając każdy stolik obok którego przechodziły. Było to tym bardziej godne podziwu, że cały proceder powtarzały regularnie i bardzo często, a tylko koło nas, podczas naszego pobytu tamże, przeszły co najmniej cztery razy.


Analizy przerwał dźwięczny dzwonek telefonu oznaczający nadejście krótkiej wiadomości tekstowej. Kamil podniósł głowę, proponując spacer do pobliskiego sklepu, w celu uzupełnienia niezbędnych suplementów, a ja wzdrygnąłem się na samo wspomnienie zimna jakie dopadło nas po wyjściu z autokaru.

I nie było w tym krzty przesady, jak na Hiszpanię, było zimno jak jasna cholera. Mróz w Granadzie? Podczas mojej wcześniejszej wizyty było tam prawie 40 stopni, a ja leżałem w hotelowym pokoju ściskając kurczowo pilota do klimatyzatora, tak wtedy było gorąco!

Ale koniec końców, zapiąwszy zamek w kurtce, w pewnym momencie opuściliśmy budynek dworca. Wprawdzie zrobiliśmy to nieudolnie, bo wyszliśmy pół godziny przed otwarciem znajdującego się obok dyskontu, co skończyło się desperackim marszem po okolicznym osiedlu w ramach zagospodarowania pozostałego czasu. Było tak cholernie zimno, że nie potrafiłem utrzymać nieruchomo aparatu podczas robienia zdjęć i chociaż miałem w plecaku gdzieś na dnie puchową kurtkę, to stwierdziłem, że jej nie będę wkładać.

Wyobrażacie sobie chodzić w puchowej kurtce po ulicach andaluzyjskiego miasta? Nie i basta!

Mapę też przeglądaliśmy kilkakrotnie.

Same zakupy były dziwaczne. Okazało się, że w zasadzie to niczego tak naprawdę nie potrzebujemy - wszystko co chcieliśmy mieliśmy już w plecakach, kupiliśmy jedynie dwie butelki wody, lokalną, paczkowaną kiełbasy w kawałkach, żeby mieć do żurku (jestem miłośnikiem hiszpańskiej wędliny, ale ta okazała się być parszywa) i sześciopak piwa san miguel. Nauczony doświadczeniem z Refugio Goriz, przekonałem Kamila, że lepiej nadźwigać się trochę, ale w cenie dwóch schroniskowych piw mieć sześć przyniesionych z dołu 😜


Po powrocie ze sklepu, mając jeszcze blisko dwie godziny do odjazdu autobusu (w Hiszpanii sklepy otwierane są stosunkowo późno, niektóre nawet od 8:30) udaliśmy się znów do dworcowej jadłodajni, zamawiając wreszcie śniadanie. Te - o czym być może wspominałem przy okazji podróży z Girony do Torli - w Hiszpanii na wszelkiego rodzajach dworcach cieszą się popularnością, można na nich polegać, a przy tym nie rujnują portfela. Z reguły Hiszpanie jadają drobne śniadania - zamawiając tosty bądź croissanta, popijając je świeżo wyciskanym sokiem lub mocną kawą. Wybór bywa jednak naprawdę spory i bez problemu trafimy także na typowego sandwicza, którego możemy zjeść np. z lokalnym serem albo długo dojrzewającą szynką, można także dostać coś słodkiego - np. dżem.

I tak było tym razem - aby dostarczyć organizmowi mocną dawkę cukrów, zjedliśmy coś w rodzaju bagietki z dżemem z moreli, popijając to białą kawą. Ożywiło nas to trochę i dzięki temu pozostały czas do autobusu zleciał trochę szybciej...


Z radością wypisaną na twarzy powitaliśmy, podstawiającą się na stanowisko, Setrę. Wraz z nami do środka władowało się jeszcze kilka osób pretendujących do górskich wędrówek, choć i tak był to procent tej samej grupy, która dwie godziny wcześniej udawała się pierwszym autobusem do Pradollano, odetchnąłem więc z ulgą. Ktoś z Was uzna mnie za dziwaka, ja nie zaprzeczę, przyznając, że będąc na szlakach uciekam od obcych ludzi. Lubię pustkę. Egoizm być może przeze mnie wychodzi straszny, ale jakoś żyję w przekonaniu, że w góry jadę jednak dla gór, a nie dla ludzi.

Ale mniejsza z tym.

Wyjazd z Granady trwał długo. Autokar krążył po przedmieściach, kilkakrotnie zatrzymując się i zgarniając pasażerów z przystanków rozlokowanych w pobliżu miejscowych szpitali, centrów handlowych i osiedli mieszkaniowych. Nim finalnie wyjechaliśmy na autostradę, minęło więc trochę czasu, a ja zdążyłem nieco przysnąć. Widok pojawiających się na horyzoncie Sierra Nevada, szybko okazał się być niezłym zastrzykiem energii, sięgnąłem więc po aparat i z przyklejonym do szyby nosem, siedziałem przez kolejne kilkadziesiąt minut jazdy.


Zachodnie partie Sierra Nevada.


Z Granady jechaliśmy na południe autostradą A44, łączącą Granadę z leżącym już nieopodal Costa del Sol, Motril, i chyba najsłynniejszą hiszpańską arterią komunikacyjną - autostradą A7, która jest najdłuższą autostradą w europejskich krajach, łączącą wszystkie najważniejsze hiszpańskie ośrodki położone na wybrzeżu Morza Śródziemnego, tj. Malagę, Almerię, Murcję, Alicante, Walencję, Castellon, Tarragonę, Barcelonę oraz Gironę.


Autokar mknął autostradą omijając Sierra Nevada od zachodu, by następnie zjechać z dwupasmówki na bardzo krętą, regionalną szosę, wijącą się przez zachodnie tereny Alpuhary (hiszp. Las Alpujarras; także; Alpujarra), zajmującej niedostępne tereny w dolinie górnej Guadalfeo, między pasmami Sierra Nevada, Sierra de Lujar i Sierra de Gador. Tereny te przez całe stulecia były zamieszkane przez Maurów (co nie dziwi biorąc pod uwagę historię Andaluzji), i co najbardziej charakterystyczne - to właśnie tam, w tych trudno dostępnych miejscach konkwistadorzy najpóźniej "poradzili sobie" z muzułmańską ludnością.

Dziś Alpuhara, to jedna z najbardziej fascynujących części Andaluzji. Szczera, niedotknięta przez masową turystykę, pożerającą pobliską Granadę. Okoliczne miasteczka niby niczym nie wyróżniające się od wielu innych andaluzyjskich "Los Pueblos Blancos" to niemi świadkowie upadku potężnego w swoim czasie państwa Maurów.

Alpuhara jest ujęta także w polskiej kulturze, mało tego, prawdopodobnie każdy z nas o niej czytał. Chodzi bowiem o Balladę o Alpuharze, fragment Konrada Wallenroda, którego autorem jest Adam Mickiewicz.

Słabo pamiętacie? Pozwólcie, że Wam krótko przypomnę.

W balladzie, którą Konrad Wallenrod śpiewa rycerzom, mowa jest bowiem o Almanzorze, postaci rzeczywistej, uważanej za wybitnego władcę z czasów Al-Andalus, czyli mówiąc inaczej, muzułmańskiej Hiszpanii. Wspominany w poemacie Almanzor, znajdując się w rozpaczliwej sytuacji, zdecydował się na nietypowy fortel wobec konkwistadorów, proponując dobrowolne oddanie się w ręce wroga i apostazję. Hiszpanie połknęli haczyk, zgadzając się na postawione warunki, a w ramach pojednania Almanzor wszystkich czule wycałował, zarażając nieprzyjaciół dżumą przyniesioną z Granady:


Patrzcie, o giaury! jam siny, blady,

Zgadnijcie, czyim ja posłem? -

Jam was oszukał, wracam z Grenady,

Ja wam zarazę przyniosłem.



Pocałowaniem wszczepiłem w duszę
Jad, co was będzie pożerać,
Pójdźcie i patrzcie na me katusze:
Wy tak musicie umierać!
Warto przypomnieć, że atrakcje Andaluzji, to w dużej mierze spuścizna po wieloletniej działalności Maurów, którzy na Półwyspie byli obecni prawie 800 lat. Śladów po ich obecności możemy znaleźć niezliczoną ilość, począwszy od najbardziej znanych przykładów, czyli pałacu kalifów w Alhambrze, poprzez charakterystycznie ukształtowane urbanistycznie miasteczka i wioski z zamienionymi na kościoły, meczetami, po nawet samo nazewnictwo. Spójrzcie tylko na najważniejsze rzeki tej części Hiszpanii - Gwadiana, Gwadalkiwir, Gwadalfeo, Gwadalimar; wszystkie posiadają ten sam, arabski źródłosłów i pochodzą od słowa Wadi, oznaczającego rzekę - przykładowo Gwadalkiwir (hiszp. Guadalqivir; arab. Wadi al-Kabir).

I gdyby tak poszukać głębiej to rzecz jasna okazuje się, że i w górach można odnaleźć ślady dawnej historii. Pięknie brzmiąca nazwa Mulhacen - najwyższego szczytu Sierra Nevada - wzięła się od... Muleya Hacena, hiszpańskiego przydomka Abu l-Hasana Alego, dwudziestego pierwszego emira Granady, który emiratem rządził przez ponad dwadzieścia lat. Obecna nazwa całego pasma, jest delikatną modyfikacją nazwy arabskiej... Góry te pierwotnie zwano Górami Słońca (arab. Yabal Sulayr), ale także Górami Śniegu (arab. Yabal al-Tay). I to właśnie ta ostatnia z nazw przetrwała, choć po upadku Emiratu, nie od razu przyjęła ona formę "Sierra Nevada" a m.in. "Sierra de la Helada".


Lanjaron - jedno z miasteczek Alpuhary.

Pozostawiając jednak fascynującą historię Andaluzji, wróćmy do tego, co działo się tu i teraz. Nasza podróż skończyła się po ponad dwóch godzinach jazdy w Capileirze, jednego z najwyżej położonych miasteczek w Hiszpanii. Urokliwa miejscowość zawieszona była wysoko ponad dnem doliny, 11 kilometrów w linii prostej od najwyższego szczytu Gór Betyckich, stanowiącego zarazem główny cel naszego lutowego przyjazdu.

Ponieważ na miejsce dotarliśmy wyjątkowo późno - było po 12, to odszukaliśmy tabliczki informacyjne i opuściliśmy miasteczko. Już powyżej jego opłotków zmuszeni byliśmy zrobić sobie chwilę postoju, z uwagi na nasz nieprzystający do pieszej wędrówki strój - jeansy, golf powędrowały do plecaka, w zamian za spodnie i koszulki termoaktywne. Zjedliśmy jeszcze wasę z serem żółtym i jakąś konserwą i tym razem wyruszyliśmy już z chęcią podboju Sierra Nevada.

Do schroniska szliśmy szlakiem nieco dłuższym, ale łatwiejszym, który z Capileiry od razu pnie się do góry. Początkowo żwirową drogą ostro nabierającą wysokości, następnie zwykłym płajem, prowadzącym pośród iglastego lasu. Wędrówka do górnej granicy lasu zabrała nam może około godziny.


Pomimo połowy lutego, na wysokości około 1800 m.n.p.m. panowała wiosna, a temperatura  w istocie zachęcała do marszu.


Szlak, którym szliśmy mijał w pewnym momencie grupę skałek znakomicie nadającą się na pamiątkowe zdjęcie. Poprosiłem Kamila aby zostawił plecak i spróbował się tam wdrapać, samemu próbując znaleźć najlepsze możliwe miejsce do wykonania zdjęcia - zobaczcie co z tego wyszło 😉


Do kompletu jeszcze wersja pozioma.


Zachodnia część Sierra Nevada, której mogliśmy się ze skałek przypatrzeć, posiada stosunkowo łagodne granie, z mało wybitnymi kulminacjami, niemniej jednak na żywo wywiera duże wrażenie. Różnice wysokości są tu naprawdę spore, tworząc poczucie ogromnej przestrzeni.



Panorama całego pasma górskiego zrobiona z zachodnich zboczy Prado Llano (2577 m.n.p.m.) Zwróćcie uwagę na widoczny w dole, jeden z kanałów nawadniających zwany Asequia Baja.


Oprócz kanałów nawadniających, warto zauważyć że południowe zbocza Sierra Nevada niemal całkowicie pozbawione są drzew. O ile w Pirenejach, w masywie Monte Perdido, drzewa dochodziły nawet 2000 m.n.p.m., tak tu, na południu Hiszpanii niewielkie skupiska iglaków zajmowały ułamek terenu. Wynika to oczywiście z ekstremalnego klimatu - ostre, śnieżne zimy i bardzo ciepłe, suche lata, gdzie nierzadko przez cały miesiąc nie spada ani kropla deszczu. W wyższych partiach (ok. 2300-2500 m.n.p.m.) rosną natomiast porosty i trawy, dzięki czemu całość przypomina step.


Na gołych zboczach zbudowano wyróżniające się z daleka, kamienne chaty, zapewne w sezonie zamieszkane przez pasterzy. Powszechnie zwane Cortijos, od łacińskiego cohorticulum, czyli dziedziniec, są pewnego rodzaju symbolem Hiszpanii, zwłaszcza Andaluzji, La Manchy i Estremadury. 


Gdy wyruszaliśmy spod jednej z takich Cortijos, słońce zaczęło pomału chylić się ku zachodowi, światło robiło się więc coraz delikatniejsze, a kontrast coraz mocniejszy. Spadała też temperatura, wzmagał wiatr, co jednak wcale nie uprzykrzało wędrówki, atmosfera dzięki temu zaczynała mi coraz bardziej odpowiadać. Zatrzymywałem się co kilka kroków, przypatrując się poszczególnym elementom topografii terenu, fascynowała mnie bowiem wieloplanowość tego widoku i nagromadzenie szczegółów. Z ciekawością zwłaszcza przyglądałem się kanałom nawadniającym, biegnącym wzdłuż zboczy. Przypominały mi się znane z Madery, lewady, które miałem okazję oglądać kilka lat temu...


Dodatkowego smaczku tego popołudnia dodało stado koziorożców iberyjskich (capra pyrenaica hispanica), które nagle wyskoczyło mi przed obiektyw aparatu.

W przeciwieństwie do kozic, te zwierzęta to prawdziwe skurczybyki. Oprócz naprawdę długich rogów, są naprawdę potężnie zbudowane i potrafią ważyć od 80 do 100 kilogramów! To niemal dwa razy więcej niż nasze kozice, ważące przeciętnie od 40 do 60 kg.


Jeszcze inną cechą charakterystyczną Sierra Nevada jest niedobór imponujących skalnych piramid, które mogłyby stanowić rozpoznawalny symbol - tak jak takim dla Pirenejów Zachodnich może być Pic du Midi d'Ossay, dla Alp Pennińskich Matterhorn, czy choćby dla Tatr Krywań czy Wysoka - chyba że ktoś za taką uzna właśnie Veletę, wyróżniającą się ciachniętym wierzchołkiem. Niemniej jednak nie dostrzegam w niej wyjątkowego uroku. To już w całym łańcuchu Gór Betyckich, Skała Gibraltarska ma go znacznie więcej. 

Tyle, że nie zagłębiając się w temat Gibraltaru, wbrew pozorom góry Sierra Nevada powstały podczas orogenezy alpejskiej i na jego terenie znajdują się najdalej na południe wysunięte ślady zlodowacenia plejstoceńskiego w Europie. Choćby z tego powodu można by spektakularnych krajobrazów oczekiwać, a te tworzą jedynie północne ściany Mulhacena i Alcazaby (polecam kliknąć w link i zobaczyć).

Niemniej jednak góry te mają ogromną zaletę, której do tej pory w kontynentalnej Europie nie znalazłem nigdzie - gleba i skały mają tu specyficzną, ciemnawą barwę, rośliny zaś muszą być w stanie przetrwać bardzo gorące lato i śnieżne zimy. Tutejsze krajobrazy bardziej przypominają mi te z niektórych rejonów Azji Mniejszej czy z Atlasu Wysokiego - w tym ostatnim nigdy nie byłem, niemniej podejrzewam, że rzeczywistość nie odbiega bardzo od moich wyobrażeń.


No dobrze, starczy na razie tego tekstu, kilka zdjęć żeby zachwycić się fenomenalnymi widokami 😉😅


Na celowniku Pico Veleta!





Przez większość czasu naszej drogi wzdłuż jednego z kanałów nawadniających Mulhacen pozostawał nieco zasłonięty, dopiero tuż przed Cortijo Las Tomas, wyłonił się on w pełnej okazałości. Czy też pokraczności, bowiem oglądany od strony południowej nie prezentuje się jak można by sobie wyobrażać po nieprzeciętnej, jak na warunki europejskie, wysokości.

Zresztą mówiąc, czy też pisząc "Mulhacen" też nie mam stuprocentowej racji - tak naprawdę to co widzicie to tzw. Mały Mulhacen, czyli południowy wierzchołek, liczący 3360 m.n.p.m.


Po pokonaniu kolejnych niespełna dwóch kilometrów dotarliśmy w okolice wspomnianej chaty pasterskiej, gdzie dwa szlaki (jeden poprowadzony wzdłuż kanałów irygacyjnych - którym szliśmy - i drugi z La Cebadilli) się łączyły. Stąd do schroniska pozostaje marsz po dość stromym zboczu oraz około 400 metrów w pionie do pokonania. Dlatego zarządziliśmy przerwę, żeby móc przed kulminacyjnym odcinkiem złapać trochę oddechu 😛 




Na końcówce podejścia do schroniska nie potrafiłem już ukryć zmęczenia. Dystans nie był zatrważający, niemniej noc spędzona w autobusie, dojazd do Capileiry, spowodowały że organizm zaczął dawać oznaki wyczerpania dużo wcześniej niż zwykle.

Jest i schronisko - położone na wys. 2500 m.n.p.m.


W pobliże budynku dotarliśmy o zachodzie słońca, na zakończenie dnia mogliśmy więc podziwiać rozlewającą się na nieboskłonie, pomarańcz i róż. W milczeniu podziwialiśmy spektakl, wytrąceni z równowagi przez dwójkę Francuzów, którzy na tarasie palili zielsko, radośnie zagadując nas mieszanką hiszpańskiego i francuskiego o to skąd i ile idziemy.

Coś tam wyrzuciliśmy z siebie, wskakując szybko do środka. Marzył nam się obu prysznic, dlatego zdecydowaliśmy zaraz po zameldowaniu udać się do łazienki. Było nam w sumie zupełnie obojętnie czy będzie ciepła woda czy nie, chcieliśmy tylko spłukać z siebie podróż i cały dzień pieszej wędrówki.


W międzyczasie, gdy z Kamilem ściągaliśmy plecaki w przedsionku by nie ładować się z nimi do jadalni, w głowie układałem sobie plan pantomimy na wypadek, jeśliby się okazało, że gospodarz/gospodyni nie zna angielskiego. Było to dość stresujące uczucie, niemniej jednak duża ulgę przyniósł mi fakt, że przynajmniej raki po hiszpańsku są crampones i w tym wypadku nie będę musiał improwizować 😁

Rzecz jasna, w jadalni tak jak się spodziewałem było może sześciu schroniskowych gości, z których wszyscy siedzieli przy wspólnym stole jedząc obiadokolację. Nasze wejście zwróciło uwagę wszystkich, do tego stopnia, że jednemu z jegomościów zastygła w powietrzu uniesiona dłoń z łyżką pełną zupy. Czując, że uśmiecham się głupkowato, mruknąłem buenos dias i szybko przemknąłem do recepcji gotów zatańczyć byleby mnie zrozumiano.

Na szczęście okazało się, że miejscowa gospodyni naprawdę nieźle władała angielskim i po ucięciu sobie krótkiej rozmowy, udało nam się wszystko załatwić. Szacun dla kobiety tym większy, że ogarniała to bądź co bądź duże schronisko sama; rozpalała w kominku, podawała jedzenie, sprzątała - a przy tym dbała o dobry nastrój gości, pozostając cały czas uśmiechniętą i wesołą.

Po otrzymaniu kluczy ruszyliśmy na piętro, do pokoju. Był on bardzo niewielki, ale przeznaczony docelowo dla sześciu osób. Posiadał jedną irytującą cechę - światło było tak zaprogramowane, że po max dwóch minutach automatycznie gasło, co oznaczało, że co chwilę trzeba było klikać na włącznik.

Poza tym niuansem, zwróciliśmy uwagę na pewną cechę wspólną pokoi. Były oddzielone, ale de facto połączone. Paradoks prawda? Już wyjaśniam o co chodzi - po prostu pokoje posiadały ścianki, ale nie zabudowane po dach. Wyjaśnia to też ideę wciśnięcia tylu osób do jednego pomieszczenia - normalnie byłoby w nim bardzo duszno, zwłaszcza w lecie, ale przy takim sposobie rozwiązania sprawy, zapewne wymiana powietrza była całkiem niezła.


Co ciekawe, okazało się że w Refugio Poqueira można liczyć na ciepłą wodę. Niestety, podczas naszego pobytu, Pani poinformowała nas że bojler dzień wcześniej się zepsuł i oczekuje na naprawę. Wylądowaliśmy więc pod zimną wodą, ale ponieważ takie rozwiązanie wcześniej zakładaliśmy, toteż nie było to dla nas wielkim rozczarowaniem.

Większym mankamentem było... zimno panujące w schronisku. Z racji tego, że było tak mało osób, palono zapewne dość oszczędnie, a że budynek był kamienny i duży kubaturą, to temperatura podnosiła się tam bardzo powoli. Skutek był taki, że na korytarzu i w pokoju mogło być z siedem-osiem stopni Celsjusza i wraz z Kamilem chodziliśmy non-stop w kurtkach. I to pomimo faktu, że po wyjściu spod prysznica zrobiliśmy dla rozgrzania pompki.

Pomimo sytej kolacji, którą sobie zrobiliśmy - żurek i liofilizaty - wcale nam się wiele cieplej nie zrobiło. Znaleźliśmy jednak dobre rozwiązanie - w myśl, że najciemniej pod latarnią - i zdecydowaliśmy się wyjść na nocne foty. Wydawało się, że to głupie, bo na zewnątrz panował mróz, ale ubraliśmy się naprawdę grubo i opancerzeni niemal, wyszliśmy. Zadziałało!

 
Ze zdjęć nic specjalnego nie wyszło, bo noc była wczesna i gwiazdy były jeszcze słabo widoczne. Posiedzieliśmy chwilę i wróciliśmy prosto do swoich śpiworów, zasypiając koło 22. Dzięki kocom, które nam przygotowano i które mogliśmy użyć jako dodatkowego narzędzia izolacyjnego od otaczającego nas chłodu, nie było źle - osobiście aż do budzika nie przyszło mi się obudzić.

Krótko po piątej, gdy zadzwonił budzik, na trzy wyskoczyłem spod koca i śpiwora, rzucając się po przygotowane kalesony, spodnie, kurtkę jedną i kurtkę drugą.

No, zimno było fest 😀

Zjedliśmy przed wyjściem z Kamilem jakąś puchę na spółę, przeparadowaliśmy w ciszy po schodach schroniska, milczeniem kwitując skrzypiące drzwi wyjściowe. Zaledwie dwa metry od budynku otoczyła nas nicość.


Muszę od razu Wam powiedzieć, że wariant, którym podążaliśmy z Poqueiry jest wariantem niczym nieoznaczonym. Nie polecam go obierać we mgle, niemniej jednak przy dobrej widoczności śmiało można, tak jak my, na waleta kierować się w kierunku widocznego cały czas Małego Mulhacena. Inną opcją jest droga spod schroniska wzdłuż Rio Mulhacen przez jezioro Laguna de la Caldera i stamtąd na wierzchołek po zachodnim zboczu.


Brzask nad Veletą...


...I pierwsze promienie słońca, niecałą godzinę później.





Podejście pod Mały Mulhacen (hiszp. Lomo Mulhacen) było męczące. Nie - nie było strome - ale śnieg raz był, a raz go nie było, co powodowało, że mogliśmy albo co chwilę zakładać i ściągać raki albo wyszukiwać taką drogę, gdzie tych raków ściągać nie musieliśmy. Rezultat był taki, że krążyliśmy momentami jak idioci, byleby poruszać się po płatach śniegu.


Gdy zaś przebrnęliśmy przez charakterystyczne wypłaszczenie pod szczytem, gdzie śniegu nie było i znaleźliśmy się z powrotem na zboczu pokrytym białym puchem, okazało się, że szybko rosnąca temperatura zaczyna robić mało przyjemną papkę, po której szło się nam równie niewygodnie. Dlatego też droga, choć banalna technicznie i nieskomplikowana terenowo, okazała się być bardzo wyczerpująca. Z czasem zapadaliśmy się coraz częściej i na wierzchołek Małego Mulhacena dotarliśmy zmęczeni.

Z niego pozostało jednak tylko około kilometra na szczyt, wystarczyło więc zacisnąć zęby i wykrzesać z siebie niewielką dawkę energii potrzebną aby przebrnąć przez poletko śnieżne.


Widok z grani między Małym Mulhacenem, a Mulhacenem na wschodnią część Sierra Nevada.


Główny wierzchołek Mulhacena (3482 m.n.p.m.), widoczny z południa, w odległości kilkuset metrów.


Kilka zakosów po kopule szczytowej i o 11:20 udało się stanąć na wierzchołku najwyższego szczytu kontynentalnej Hiszpanii, całego łańcucha Gór Betyckich, gór Sierra Nevada i oficjalnie najwyższym szczycie Europy leżącym poza Alpami. Mulhacen (3482 m.n.p.m.) po pięciu godzinach mozolnej drogi z Refugio Poqueira został zdobyty!


Pomimo, że widoki były zgoła inne do tych, do których przyzwyczajają w zimie Tatry czy większość alpejskich pasm, to cieszyliśmy się z nich ogromnie. Widoczność była naprawdę rewelacyjna, doskonale widoczne były pasma Gór Betyckich oddalone o ponad 100 kilometrów. Mało tego, po drugiej stronie Morza Śródziemnego dostrzegłem zarysowujące się wierzchołki gór Rif, położonych na północnych krańcach Maroka. Do Afryki w linii prostej było jednak ponad 200 km!


Panorama na północ z wierzchołka.


W oddali widoczne pasmo to Sierra Magina położone w północnej części Andaluzji, nieopodal Jaen. Do najwyższego szczytu - Pico Magina (2164 m.n.p.m.) - w linii prostej jest około 80 km.


Na pierwszym planie Alcazaba (3360 m.n.p.m.), Puntal de Vacares (3136 m.n.p.m.) i Pico del Cuervo (3144 m.n.p.m.), dalej dolina Rio Fardes i wznoszące się na ostatnim planie góry Sierra de Cazorla (oddalone o ok. 100-120 km w linii prostej).


Zachodnia część Sierra Nevada - widoczne między innymi szczyty: Cerro del Caballo (3005 m.n.p.m.) - pośrodku; i Tozal del Cartujo (3152 m.n.p.m.) - z prawej strony.


Niewielkie turnie Crestones de Rio Seco, wznoszący się nad nimi szczyt Cerro de los Machos (3329 m.n.p.m.) i widoczna w głębi skalista Veleta (3394 m.n.p.m.).


Widok na południe w kierunku Małego Mulhacena (na pierwszym planie). W tle Morze Śródziemne i widoczne na jego przeciwnym brzegu góry Rif - równoleżnikowo ciągnące się przez tereny północnego Maroka. Wydawać by się mogło, że to blisko, bo niedaleko przecież Gibraltar i słynna cieśnina, ale jednak obserwując Afrykę z Mulhacena, należy mieć świadomość że to ponad 200 km w linii prostej.


Na szczycie wypiliśmy resztkę herbaty i chwilę posiedzieliśmy. Byliśmy głodni niemniej jednak z uwagi na brak zapasu płynów nie mogliśmy sobie pozwolić na jedzenie - nie było bowiem czym popić. Ratował nas mocno śnieg, którym uzupełnialiśmy na bieżąco butelki.

I choć Mulhacen liczy niespełna 3500 m.n.p.m., to nie wyposażając się w odpowiednią ilość płynów naraziliśmy się na problemy. Szczerze przyznaję, że choć wędrówka była dużo łatwiejsza niż podczas ostatniego wejścia na niewiele niższy Monte Perdido, to zadyszka chwytała mnie dużo szybciej. Tyle że wtedy wody mieliśmy pod dostatkiem - paradoksalnie, choć było to lato, a i wapienne góry ograniczały w pewien sposób dostęp do wody pitnej.

Pamiętajcie, żeby dużo pić wybierając się w wyższe partie Alp, Pirenejów, Gór Betyckich czy innych łańcuchów górskich. Dwa litry mineralki na osobę to powinno być minimum. 

Zejście ze szczytu. W tle masyw Morron de Marine (2247 m.n.p.m.). Za nim znajduje się już Almeria.

Schodziło się znaczniej wygodniej niż wchodziło. Pomagały również ślady, dzięki którym nie zastanawialiśmy się jaką drogę obrać. Miękki śnieg i stosunkowo łagodnie nachylone południowe zbocza powodowały też, że mogliśmy sobie momentami pozwolić na przyspieszenie kroku, bez obawy że ewentualne poślizgnięcie skończy się niebezpiecznym upadkiem.


Do schroniska dotarliśmy przed godziną 14 po niespełna dwóch godzinach schodzenia. Zrobiliśmy szybkie przepakowanie, zjedliśmy coś, rozliczyliśmy się z uprzejmą gospodynią i po 15 pełni nowego zapału opuściliśmy ponownie, tym razem po raz ostatni tego wyjazdu.

Fajne miejsce 😊 Tylko w zimie dość zimne jak na schronisko 😅


A za tego drapieżnego sierściucha dodatkowe punkty w prywatnym rankingu schronisk 😎 Całą noc siedział na ławce przed schroniskiem i pilnował mienia 😁


Wyruszając spod schroniska byliśmy pewni, że zdążymy na autobus - mieliśmy do niego około trzech godzin. Dlatego ustaliliśmy, że jeśli znajdziemy się w Capileirze przed autobusem, to będziemy próbować wydostać się z miasteczka autostopem. I z poczuciem samozadowolenia schodziliśmy w kierunku doliny.


Popołudnie było równie piękne jak poranek, a w niższych partiach panowała prawdziwa wiosna, z temperaturami przekraczającymi 15 stopni Celsjusza. W powietrzu unosił się zapach nagrzanych traw, zrazu lekko falujących pod wpływem delikatnych podmuchów. To był cudowny obrazek!


Dolina Rio Seco i wznoszący się z lewej Pico Pulpito (2801 m.n.p.m.)

Schodziliśmy inną drogą - krótszą, ale bardziej wyczerpującą. Dlaczego? Cóż, droga z La Cebadilli, polega tak naprawdę na przejściu całej doliny Rio Poqueiry, a następnie na żmudnej, jednostajnej wspinaczce aż do samego schroniska.


Kamienna chata pasterska pod Pico Pulpito, przy której znajdują się rozstaje.


W porównaniu do wariantu poprowadzonego wzdłuż kanałów nawadniających, idąc szlakiem do La Cebadilli szybko wytracaliśmy wysokość. W międzyczasie minęliśmy turystów z Niemiec i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie warty odnotowania fakt, że były to jedyne osoby,  nie licząc kobiety w schronisku i hostelowej obsługi, z którymi podczas wyjazdu udało się zamienić parę słów po angielsku. W sumie to nawet nie parę, rozmowa ciągnęła się kilkanaście minut, bo napotkani turyści mieli trochę problemów z orientacją i zastanawiali się czy dotrą do samochodu przed zmrokiem.


W końcu pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Szlak zaczynał wchodzić w obficie porośnięty roślinnością wąwóz. Oprócz ukośnie układających się, odsłoniętych warstw skalnych, krajobraz uzupełniały liczne krzewy, z których część znana nam była z Karpat.

Zejście do wąwozu.



Zejście szło nam całkiem nieźle do momentu aż na naszej drodze pojawił się pewien rudy obywatel. Z początku jak to zwykle bywa, padło parę zachwytów i kilka zdjęć. Ale w końcu musiało pojawić się zniecierpliwienie bowiem jednak się spieszyliśmy, a lis sobie stał na ścieżce i się w nas usilnie wpatrywał, co spowodowało naszą irytację. Warknęliśmy kilkakrotnie w jego kierunku, ale bynajmniej to skurczybyka nie zniechęciło, mało tego zrobił jeszcze kilka kroków w naszą stronę. Lis, który generalnie jest zwierzęciem niegroźnym w owej sytuacji mógł nam przynieść niepotrzebne nieszczęście, ponieważ jego dziwne zachowanie wywołało u nas podejrzenie, że może ma wściekliznę, a Kamil oprócz śmieci w plecaku (co zapewne przykuło uwagę lisa) miał na nogach krótkie spodenki - wiadomo, w przypadku ewentualnego pogryzienia, cały urlop idzie się pieprzyć, bo weź sobie tu znajdź przychodnię, dogadaj się z lekarzem o kwestie zastrzyków, a na koniec jeszcze rozstrzygnij kwestie ubezpieczenia.

Dlatego na wszelki wypadek uzbroiliśmy się w kamienie i omijając Kamila ostrzegawczo rzuciłem je w stronę zwierzęcia. To pomogło o tyle, że lis schował się w pobliskich krzakach, skąd jednak nadal bacznie nas obserwował. W sumie to w owej sytuacji byłem bardziej skonfundowany niż przestraszony, no bo to k***a lis, od kiedy lisy się ludzi nie boją?! Minęliśmy miejsce, w którym lis przebywał, a Kamil na moje polecenie rzucił za nas jeszcze dwa kamienie aby w razie czego zwierzę za nami nie podążało...

No cześć, macie coś dla mnie?

Co jakiś czas odwracaliśmy się za siebie, żeby sprawdzić czy fortel zadziałał i nie ujrzawszy niczego za nami w końcu stwierdziliśmy, że sukces. Kontynuowaliśmy więc zejście gorączkowo rozmawiając o absurdzie sytuacji, gdy nagle usłyszeliśmy szum i spojrzawszy znów za siebie, ponownie spostrzegliśmy lisa, który stał w trawach dwa metry od nas.

Tym razem jednak sytuacja zdenerwowała nas do tego stopnia, że zamiast bawić się w operowanie hasłami, od razu podnieśliśmy z ziemi kamienie i celując bliżej tego rudego pseudopieseła rzuciliśmy na raz dwa kamienie. Cóż, nie jestem Linneuszem, ani nawet zwykłym weterynarzem, ale zawsze mnie uczono, że dzikie zwierzęta unikają ludzi, a jeżeli tego nie robią, mało tego, biegną za człowiekiem, to znaczy że gdzieś tu jest coś nie tak, a sam temat nadaje się dla patologa weterynaryjnego, jeśli coś takiego istnieje.

Lis się długo nie chciał poddać, ale w końcu wydawało się jakby ustąpił. Zszokowani trochę całą sytuacją zaczęliśmy się rozglądać podczas marszu i idąc w ten idiotyczny sposób dotarliśmy do kolejnej chaty, przywodzącej na myśl lokalną farmę. Przy szlaku pasło się trochę krów, a jak były krowy, to i musiał być...

Byk. Skurczysyn stał okrakiem na ścieżce w miejscu, które z jednej strony było otoczone przez murek, a z drugiej strony przez koryto spływającego potoku. Stał i ani myślał drgnąć, a my z zaciśniętymi zębami musieliśmy wymyślić jakąś strategię godną Hannibala, żeby dostać się na jego drugą stronę. Wylądowaliśmy w rzece i obciążeni plecakami zaczęliśmy przechodzić wpierw po konarach drzew, a potem po kamieniach. Pot spływał mi po skroni, gdy przeskakiwałem ponad dnem potoku i czułem, naprawdę czułem jak ten pieprzony byczek w duchu ciśnie z nas szyderę. Ale się udało wylądować na drugiej stronie i podnosząc tym sukcesem sobie morale, ruszyliśmy dalej.

Za Kamilem krówka. A za mną stał byk ;)

Droga przechodziła jak się okazało przez mostek na drugą stronę rzeki, podchodząc na niewielkie wzgórze, najprawdopodobniej morenowe. Kamil ruszył dalej, a ja zatrzymałem się podziwiając wysokogórski krajobraz, który się wokół roztaczał. Zamruczałem do siebie, docisnąłem dekielek do obiektywu, kończąc robić zdjęcia, podniosłem głowę i ujrzałem... tak, dobrze myślicie, lisa.

Ale ten lis nie spoglądał na mnie. On patrzył w kierunku, w którym poszedł Kamil. Pufnąłem z bezsilności, mając ochotę podejść do niego, i kazać mu mówiąc delikatnie, gonić się. Krzyknąłem, lis odskoczył na parę metrów i ruszyłem zaniepokojony do Kamila, w pewnym momencie słysząc jego donośny głos.

Chłopak był otoczony przez dwa kolejne lisy!

Tak więc słuchajcie taka rada. Nie ma co się bać, że niedźwiedź albo wilk Was zje. Przy odrobinie (nie)szczęścia będziecie próbować się pozbyć upartych lisów, które będą Was śledzić i męczyć dupę.


Znów w kierunku lisów poleciały kamienie, ale o dziwo tym razem zwierzęta się szybko poddały. Przez następne kilkaset metrów szliśmy niemal cały czas obserwując otoczenie z prawej i lewej, ale ruda kita się już nie pojawiła - wreszcie!


Wydawało się, że los chce nas jeszcze przetestować, bo choć lisy już się nie pokazały to nieco dalej wokół ścieżki pasły się owce. Te z kolei jednoznacznie skojarzyły się z równie upartymi psami pasterskimi, ale o dziwo tych nie było wcale. Co tym bardziej kuriozalne, skoro w dolinie występowały lisy 😛


Minęliśmy owce i wkrótce dotarliśmy do elektrowni wodnej w La Cebadilli, gdzie znajdował się parking dla samochodów (Rada: można podjechać i oszczędzić sobie kilka kilometrów marszu z Capileiry). 


Elektrownia została zbudowana w miejscu, w którym łączą się Rio Toril i Rio Naute. Obie tworzą Rio Poqueirę która poprzez Rio Guadalfeo uchodzi do Morza Śródziemnego.



W pobliżu elektrowni niegdyś istniała osada, dziś jednak jest już ona niezamieszkana. Miejscowy kościół i okoliczne domy najzwyczajniej w świecie niszczeją.

Ostatnie spojrzenie na Mulhacen.

Jak się możecie domyślać, cała historia z fauną Sierra Nevada, na tyle nas opóźniła, że nasze szanse na złapanie autobusu zmalały do zera. Nie spieszyliśmy się więc już specjalnie, nawet przed samą wsią zrobiliśmy parę zdjęć, bo słońce chowało się za okolicznymi górami, wspaniale oświecając Alpuharę.

Na pierwszym planie Capileira.

Kościółek w Capileirze.


Był kiedyś taki prozaik Jerzy Broszkiewicz, który w swoim dorobku miał m.in książkę dla dzieci/młodzieży "Wielka, większa, największa" opowiadającą o trzech przygodach, które jej bohaterowie przeżywali.

Odnalazłem analogię do tej pozycji podczas tego wyjazdu. Za wielką uznałbym samo wejście na Mulhacen, za większą hecę z lisami, a za największą... no właśnie, nadszedł czas na krótką opowieść co jeszcze się tego zwariowanego dnia wydarzyło.

Po tym jak wróciliśmy do Capileiry, jedynym sposobem na wydostanie się z miasteczka był autostop. Kamil ze śmietnika wziął karton, a ja udałem się do lokalnego baru po pisak. Nabazgraliśmy Granadę na skrawku tektury i zaczęliśmy wyczekiwać samochodu.

Ale mijały minuty, nic się nie zatrzymywało, a w międzyczasie zaczął zbliżać się zmierzch. Ja rozumiem, że może daleko nam obu do Ryana Goslinga czy Ewana McGregora i że może nie prezentowaliśmy się jak z estrady, ale kurde nie jechaliśmy do Cannes odbierać Złote Palmy ani do Marbelli na dyskotekę, tylko chcieliśmy się dostać do leżącej po przeciwnej stronie gór, Granady. W dodatku na check-in mieliśmy formalnie czas tylko do 21, a dochodziła już wtedy 18:30.

Wyobraźcie sobie, że w pewnym momencie przed naszymi oczyma pojawili się... znajomi Niemcy, którzy zeszli z gór. Mężczyzna udał się do samochodu, a kobieta - jak to kobieta - udała się jeszcze do okolicznych sklepików przejrzeć lokalne wyroby. Wspólnie zgodziliśmy się z Kamilem, że to nasza ostatnia szansa - podbić do Niemki, zrobić oczy Kota ze Shreka i liczyć na matczyny odruch, że nie zostawi nas tu.

I w sumie to się udało, a mili państwo bez wahania zaoferowali nam swoją pomoc, przepraszająco informując, że nie mieszkają w Granadzie, a w Orgivie - jednym z miasteczek położonych w Alpuharze. Niemniej jednak, była to dla nas i tak znakomita informacja - Orgiva była już sporym ośrodkiem położonym przy dość ruchliwej trasie, a to pozwalało mieć nadzieję na kolejną okazję.

Podczas podróży opowiedzieliśmy co nam się przytrafiło, mówiąc przy okazji skąd i kim jesteśmy. Niemcy chętnie włączyli się w rozmowę, dyskusja była więc naprawdę interesująca - sami przyjechali rzecz jasna do Andaluzji na urlop - choć z pewnością nie byli emerytami, a mogli dobiegać pięćdziesiątki. Ponieważ była to ich pierwsza wizyta tam, wypytywali trochę, a ja słysząc ich plany, wracałem myślami do poprzedniego pobytu na południu Hiszpanii, pobytu podczas którego pokochałem ten niezwykły region.

Rozmawiało się na tyle dobrze, że mężczyzna zaproponował, że odwiezie swoją żonę do apartamentu i podwiezie nas aż do autostrady, co przyjęliśmy z wdzięcznością. Wjechaliśmy do Orgivy i tam przyszło mi do głowy, aby sprawdzić czy z tej większej miejscowości nie ma może jeszcze jednego kursu do Granady. Oczywiście był, sęk w tym że według rozkładu autobus miał odjeżdżać... minutę po tym jak zerknąłem na stronę Alsy. Podnosząc głowę znad telefonu okazało się, że właśnie mijamy przystanek na którym stał autokar, dlatego brutalnie przerwałem monolog Niemca, krzycząc by się zatrzymał, bo oto obok stoi autobus. Mężczyzna gwałtownie, niemal na środku drogi, zahamował swoim nissanem micrą, a ja wyskakując z tylnej kanapy, rzuciłem się w poprzek jezdni, dobiegając stojącej Setry. Gdyby nie fakt, że hiszpańscy kierowcy jak przystało na południowców, nie przejmują się za bardzo rozkładem, prawdopodobnie byśmy się spóźnili, tym razem szczęście nam dopisało, a kierowca stał i palił papierosa. Poprosiłem aby poczekał, ale ponieważ nie zrozumiał po angielsku, a zależało mi na tym żeby nie odjechał, szarpnąłem go za firmowy polar, wskazując stojący obok samochód, za pomocą gestów prosząc aby nie wsiadał do środka. Wkrótce Kamil dopadł mnie, trzymając oba plecaki, a ja z daleka pomachałem Niemcom, dziękując za pomoc. Uchachani wsiedliśmy do środka, zajęliśmy miejsca, a ja z racji tego że zbliżała się dwudziesta i czas do którego mieliśmy się zameldować, sięgnąłem do kieszeni aby wykonać telefon do hostelu.

Lewa kieszeń jak się okazało, nie była niczym wypełniona i wnętrze autobusu przeszyło moje soczyste przekleństwo, bo po dokładniejszym sprawdzeniu wszystkich pozostałych kieszeni - w kurtce, w polarze, w spodniach; okazało się że telefon został w samochodzie. Na dodatek z baterią naładowaną na 10%. Oczywiście od razu zadzwoniłem na swój własny numer z komórki Kamila, a ponieważ nikt nie odbierał, to pozostało mi jedynie wysłać smsa. Potem jeszcze zatelefonowałem do hostelu, prosząc by zostawiono nam klucze, gdyż się spóźnimy, i równie wściekły, co zmęczony zasnąłem w fotelu.

Po przyjeździe do Granady, wciąż czułem, że ciśnienie mam 500/900, dlatego zaproponowałem Kamilowi wizytę w sklepie. Kumpel się zgodził, zrobiliśmy zakupy na wieczór i dopiero potem znaleźliśmy się w hostelu. Ten dzień musiał się szybko skończyć, dlatego stwierdziłem że idę pod prysznic i idę spać, a nazajutrz będę myślał, co dalej.

Widok z hostelowego balkonu.


Przez noc doszedłem do wniosku, że co by się nie stało nie będę sobie zatruwał urlopu, dlatego kolejny dzień zaczęliśmy w całkiem niezłych nastrojach - przede wszystkim dlatego, że byliśmy wypoczęci. Słoneczna, wiosenna pogoda sprzyjała natomiast znów spacerom po tym pięknym, andaluzyjskim mieście.

Katedra w Granadzie to jeden z trzech symboli miasta obok Alhambry i dzielnicy Albaicin. Jest symbolem udanej rekonkwisty, miejscem ostatniego spoczynku Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego. Niektóre z fasad, zwłaszcza położone od strony Kaplicy Królewskiej, są bogato udekorowane w stylu plateresco.

Relacja jest w założeniu poświęcona górom Sierra Nevada, więc nie będę z niej robić jeszcze przewodnika po Granadzie, która zasługuje nie tyle na osobny, co na kilka osobnych postów. Pozwólcie więc, że zostawię tu tylko kilka kadrów... 

Pomarańcze rosnące nieopodal katedry.


Alhambra - w moim osobistym odczuciu, jedno z najbardziej zapierających dech w piersiach dzieł ludzkości.

Uliczka w starym Albaicin.

Sklep z pamiątkami w Albaicin.


Zapewne jednak jesteście ciekawi, jak skończyła się historia z telefonem. Otóż Niemcy, w których samochodzie, zostawiłem urządzenie, zmienili swoje plany i postanowili przyjechać do Granady, w celu oszczędzenia całego procesu wysyłki (bo rzecz jasna, takie rozwiązanie na swój koszt zaproponowałem).

Cała ta sytuacja w pewnym sensie mnie wzruszyła. W podróżach - tych małych i tych dużych - piękne jest to, że człowiek kształci się wieloaspektowo - może zobaczyć wspaniałe zabytki i poznać historię ziem, które odwiedza. Ale także przekonać się też o tym, że nawet przebywając na obczyźnie, może liczyć na bezinteresowną pomoc. I to bogactwo; ta wieloaspektowość, jest dla mnie szalenie pociągająca. Przekonywująca bardzo często do ostatecznego kliknięcia ikonki "zapłać" w systemie rezerwacyjnym.

***

Z telefonem z powrotem w lewej kieszeni wróciliśmy po bagaże do hostelu i wczesnym popołudniem udaliśmy się na dworzec, aby ponownie wsiąść do autobusu, tym razem jadącego do ostatniego celu naszej podróży - Malagi.

Malagi, za którą osobiście nie przepadam, bowiem poza imponującą - choć nieukończoną - katedrą, nie dostrzegam w niej nic, co wyróżnia ją na tle wyjątkowej andaluzyjskiej trójcy - Sewilli, Kordowy i Granady. Może poza nadmorskim bulwarem 😈

Choć, co należy przyznać, Malaga może przypaść do gustu zwłaszcza osobom młodym, szukającym gwarnego i niezasypiającego dużego miasta. Jest tu mnóstwo klubów, pubów, winiarni, do tego są plaże, na które można sobie w nocy przyjść z winem, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo.

Latarnia morska w Maladze.

Ogromną popularnością cieszy się zwłaszcza Playa de La Malagueta, w dzielnicy La Malagueta, położona nieopodal areny walk byków (hiszp. Plaza de Toro) na charakterystycznym cyplu. Dzielnica jest gęsto zabudowana wysoką apartamentową zabudową i sama w sobie nie wywołuje zachwytu, natomiast sama plaża - cóż, z tego co wiem cieszy się niebieską flagą, ale czy to samo w sobie tłumaczy jej popularność w sytuacji, gdy większość andaluzyjskich plaż słynie z dobrej jakości? Ech, nie znam się, nie dorosłem może do tego by doceniać takie obiekty 😅


Jak możecie się domyślać, przy tym napisie wszyscy sobie robią zdjęcia 😆

Wybaczcie brak większej ilości zdjęć, ale w zasadzie będąc w Maladze mieliśmy resztkę pieniędzy, a ponieważ mogliśmy świętować nie tylko zdobycie Mulhacena, ale także udaną ucieczkę przed lisami 😂😂 czy odzyskany telefon 😁, to po prostu błąkaliśmy się na mieście. Bez aparatu 😈

Następnego dnia przed południem mieliśmy już lot powrotny do Wrocławia.

Aeropuerto Malaga Costa del Sol (IATA: AGP).


Pożegnalne spojrzenia na Góry Betyckie z góry. Czy wrócę tu po raz trzeci? Z pewnością, pytanie tylko kiedy...


Ponieważ tego dnia odbywał się konkurs na dużej skoczni w skokach narciarskich i w momencie gdy wylądowaliśmy we Wrocławiu było już po zawodach, to do domu jechałem z puszczoną na maksa muzyką w słuchawkach, z wyłączonym internetem, byleby tylko nie dowiedzieć się jakie były wyniki 😅 Udało się, a w Gliwicach, wraz z ojcem oglądałem zawody z odtworzenia, ciesząc się ze złotego medalu Stocha dobre kilka godzin po tym, jak faktycznie do niego doszło!

Na koniec - podziękowania dla Kamila za wspólny wyjazd i jeszcze raz wielkie ukłony dla uprzejmych Niemców, którzy uratowali nam tyłki swoją podwózką i zrobili dla mnie ogromną przysługę!

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Po wszelkie informacje praktyczne dotyczące Sierra Nevada zapraszam do specjalnie przygotowanego posta, którego znajdziecie pod tym linkiem.

Noclegi:

  • Refugio Poqueira - Jak już wspomniałem wyżej - bardzo przyjemne schronisko z prawdziwego zdarzenia, fajny klimat, miła obsługa. Dodatkowe plusy to wypożyczalnia sprzętu na miejscu i osobne pomieszczenie do przygotowania posiłków. Nocleg dla członków AV i hiszpańskich stowarzyszeń 11 euro/osoba, dla pozostałych 17,50 euro/osoba.
  • Granada - Granada Old Town Hostel - Bardzo przyjemny obiekt poziomem zbliżony bardziej do hotelu aniżeli hostelu, położony w pobliżu katedry, w spokojnej uliczce - Twin Room z balkonikiem za 29 euro.
  • Malaga - The Lights Hostel - Typowy wielkomiejski hostel znajdujący się w kilkupiętrowej kamienicy. Standard lepszy niż w przeciętnym hostelu, ogromny plus za ogólnodostępny taras i bar na dachu - cena za dwa miejsca w wieloosobowym pokoju 25 euro.

KOMENTARZE

8 comments:

  1. "od kiedy lisy się ludzi nie boją?!" - Jak są nauczone dokarmiania przez turystów, to nie uciekają, a nawet podchodzą ;)

    Wyjazd super. Przygoda z telefonem na pewno początkowo mocno stresująca, ale jak widać przy odrobinie szczęścia,, zakończona pozytywnie :)

    Fajny ten górski klimat. Z jednej strony widać, że te góry są suche, ale z drugiej. leżący śnieg zawsze polepsza krajobraz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podchodzą w tym wypadku to nie do końca prawdziwe stwierdzenie, bardziej pasujące jest "podbiegają" :D

      Tak, wyjazd był bardzo udany i cieszę się, że zakończył się szczęśliwie. Choć takie przygody często dodają pewnego uroku - coś się musi dziać :)

      Usuń
  2. To się czyta jak świetną książką dodatkowo z porządną informacją turystyczną i rysem historycznym. Jestem tu pierwszy raz i czuję się uwiedziona.
    Cała opowieść o podróży za granicę, od samolotu po busy, napisane zadziwiająco ciekawie, bo cóż można powiedzieć o tym aspekcie... ano jednak można.
    Choć niemało czasu trzeba poświęcić na czytanie, to jest przyjemny czas i można się dodatkowo czegoś nauczyć z cudzych doświadczeń. Blog z niesamowitym materiałem edukacyjnym.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, to bardzo miłe co napisałaś.

      Pozostaje mi więc zaprosić do częstszego zaglądania ;)

      Pozdrowienia

      Usuń
  3. Ten kot, z całej relacji najbardziej skradł moje serce :P! =^.^=

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ładny był muszę przyznać :D Ale i tak wolę swojego ;)

      Usuń
  4. Wybieram się do Sierra Nevada na kwiecień, nie wiem czy się odważę na Mulhacen:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powodzenia! Mulhacen technicznie jest łatwy, jeśli nie towarzyszy nam upał, to jest jak najbardziej do zrobienia ;)

      Pozdrowienia

      Usuń

Back
to top