W pogoni za swoim pierwszym czterotysięcznikiem, czyli na Tubkal zimą cz. III - Droga na szczyt

Poprzednie posty z Maroka znajdziecie tutaj: CZĘŚĆ I i CZĘŚĆ II

Mimo emocji związanych z nadchodzącym trekkingiem drugiej nocy w Les Jardines de Toubkal spaliśmy bradzo dobrze. Wstaliśmy zgodnie z pierwszym budzikiem, wypiliśmy na rozgrzewkę po małej czarnej, wykąpaliśmy się i ubrani postanowiliśmy, że dokonamy małej zamiany: wpierw udamy się zjeść śniadanie, a pakowanie odłożymy na później. 

Przychodząc do pokoju gościnnego, pełniącego również rolę jadalni, zauważyliśmy jednak coś niepokojącego - brak nakryć oraz generalnie innych gości, których poprzedniego dnia nie brakowało, dlatego nieco zdezorientowani zaczęliśmy wyglądać gospodarzy, którzy uprzejmie wyjaśnili nam, że... mamy na zegarkach złą godzinę, dodając, że jest w rzeczywistości godzinę później niż myśleliśmy, zatem i po porze śniadania.

Słysząc to, doznaliśmy ciężkiego szoku, bo żaden z nas nie potrafił znaleźć żadnego racjonalnego wytłumaczenia dla tego, co właśnie się wydarzyło. Szczęście w nieszczęściu, że obsługa była tak miła, iż bardzo sprawnie przygotowała dla nas nakrycia i podała cały posiłek, ratując nas przed koniecznością szukania w pośpiechu jakiegoś zastępczego jedzenia. Nie ukrywam natomiast, że mina mi mocno zrzedła, ponieważ po pierwsze, nie mogłem, tak jak planowałem uprzednio, celebrować smacznego śniadania, po drugie zaś, musiałem skontaktować się z Mohamedem, przeprosić go i poprosić o delikatne przesunięcie naszego spotkania. 

Po powrocie do pokoju ponaglani godzinnym spóźnieniem w pośpiechu się pakowaliśmy, a w między czasie zadzwonił jeszcze Karol, informując, że sam wyjechał z Marrakeszu później niż się spodziewał. W odpowiedzi machnąłem tylko ręką i uspokoiłem naszego świeżo poznanego towarzysza, że i dla nas dzień zaczął się od niespodzianek, zdając relację z aktualizowanego na bieżąco planu.

Taki piękny poranek musi zwiastować piękny dzień
Kwaterę opuściliśmy dopiero o 9:40 i aby szanować nasze poważnie nadszarpnięte rezerwy czasowe tym razem podarowałem sobie postoje na zdjęcia, zatrzymując się tylko raz. W poprzedniej relacji wspominałem Wam, że od Imlil dzieliło nas około trzech kilometrów, stąd aby dotrzeć do wypożyczalni, gdzie czekał na nas Mohamed, zachowując studencki kwadrans, należało przyspieszać kroku. 

Do wypożyczalni dotarliśmy o 10:10 przedstawiając na wstępie poranne ustalenia z Karolem. Mohamed zapytał czy wszystko mamy i po chwili zaczął przygotowywać herbatę aby umilić nam czekanie. Podczas gdy napar dochodził do siebie ("Ten minutes, my brother!"), pogadaliśmy o trekkingu, a następnie Mohamed nas przeprosił, zostawiając na chwilę, gdyż jak stwierdził, musi odwiedzić sklep swojego ojca.

Korzystając z chwili wolnego zaczęliśmy się przypatrywać najciekawszemu z naszego punktu elementowi wystroju wnętrza wypożyczalni - portretowi marokańskiego króla i wiszącej obok mapie Atlasu Wysokiego.

Kamil w wypożyczalni Mohameda. Dostaniecie tu wszystko czego dusza zapragnie - buty, raki, czekan, kurtkę, śpiwór, karimatę, gaz, no wszystko!
Karol przybył do Imlil koło 11 - mimo, że nie znaliśmy się wcześniej, to na podstawie facebookowego zdjęcia zdołałem go wypatrzeć wśród grupki osób podążającej po asfalcie 😊 Na zapoznawanie się nie było jednak czasu, Mohamed subtelnie nas pospieszał, gdyż czas płynął bardzo szybko. Karol w ciągu kwadransa dobrał sobie sprzęt i przed 11:30 mogliśmy opuścić lokal.

Główna ulica w Imlil
Ruszyliśmy w górę jakoś tak raptownie, jak gdyby bez świadomości, że o to nadszedł wymarzony start tej naszej przygody. Bez życzenia sobie nawzajem powodzenia, bez szczególnej wymiany własnych wątpliwości, ot jak gdybyśmy po raz piąty kierowali się na doskonale znany szlak. Początek? Gdy dziś powracam do wspomnień z tamtego dnia odnoszę wrażenie, że wszystko działo się strasznie szybko; chcieliśmy nadrobić późne wyjście dlatego wystrzeliliśmy przed innych - Mohamed z Kamilem dyktowali tempo, my z Karolem nieco oponowaliśmy, głównie dlatego, że Karol chciał kręcić filmiki, a ja próbowałem robić zdjęcia, niemniej jednak zdecydowanie zbyt dużo się działo, by wszystko móc złapać w obiektywie.

Początkowo drogę wyznaczają dzieciaki wracające ze szkół
Tematów do zdjęć było bardzo dużo - pora była na tyle późna, że dzieciaki wracały ze szkoły do swoich domów, a jak gdyby tego było mało, to sporo starszych mieszkańców okolicznych wiosek wracało z zakupami. Ruch był naprawdę wyjątkowo duży, do tego niecodzienne wrażenie sprawiała liczba rosnących wokół drzew - tu w okresie kwitnienia liści musi być bajecznie.

Tako się życie na ulicach toczy...
W górnej części Imlil zgodnie z planem zboczyliśmy na chwilę z drogi, by odwiedzić dom Mohameda. Tam czekał nas ok. 20-30 minutowy postój, podczas którego nasz opiekun przebierał się w odzież termoaktywną, dopakowując jednocześnie swój plecak. W międzyczasie Karol korzystając z przerwy wyciągnął jajka na twardo, którymi zajadaliśmy się wyczekując sygnału do wymarszu.


Kilka minut przed 12:30 wróciliśmy na kamienisty skrót, którym szybko wyprowadził nas ponad górną granicę lasu. Powtórzę - z miłą chęcią przekonałbym się jak prezentują się te okolice w miesiącach letnich, ale obawiam się, że w marokańskich letnich upałach nie bym był w stanie egzystować.


Wtedy po wyjściu na otwartą przestrzeń, widząc dookoła siebie kolory brązu i miedzi wyobraźnia podpowiadała mi jakie warunki mogą tu panować w lipcu czy w sierpniu, do tego stopnia, że na samą myśl musiałem rozebrać się do samego t-shirta. Choć dodajmy - z racji swojej wysokości i północnej wystawy, w Imlil i tak jest zawsze znacznie chłodniej niż w Marrakeszu czy w Warzazacie.




Oprócz mniej lub bardziej znanych miejscowości, które pozostały za naszymi plecami, po wyjścia z lasu naszym oczom ukazało się niewielkie Aroumd, rozłożone amfiteatralnie na zboczach Azrou-n-Tamadout. I choć to Imlil zyskało metkę "osady pod Tubkalem", to trzeba zaznaczyć aby sprawiedliwości stało się zadość, że nie jest ani najwyżej położonej osadą, ani też najbardziej do Tubkala zbliżoną. Aroumd jest położone na podobnej wysokości co Tamatert, z tymże z racji tego, że jest nieco większe, to górna część zabudowy sięga nawet 2000 m n.p.m.

Malownicze położenie Aroumd przykuwa uwagę
Turyści, tacy jak my, którzy podążają w stronę najwyższego szczytu kraju, Aroumd pomijają (osada leży po drugiej stronie rzeki), dlatego handel rozpowszechnił się przy asfaltowej drodze spajającej Imlil z zabudowaniami leżącymi powyżej.

Przydrożny handel
Powyżej rogatek Aroumd (które jeszcze raz podkreślę, zostawiliśmy z boku) zabudowania zaczęły stopniowo zanikać a wraz z nimi nawierzchnia zmieniła się z asfaltowej na nieutwardzoną. Ostatnim budynkiem na co najmniej godzinę, miał być budynek wykorzystywany od czasu wprowadzenia ograniczeń przez policję jako jeden z trzech funkcjonujących budynków kontrolnych na szlaku z Imlil do schronisk pod Tubkalem.

Budynek wykorzystywany przez policję na potrzeby kontroli ruchu na tle masywu Tubkala - główny wierzchołek jest stąd jednak mocno przysłonięty wysuniętą parą Imouzzer-Tibherine

Kontrola polegała na każdorazowym spisaniu danych z paszportu i umieszczenia ich w rejestrze danych aż do czasu opuszczenia gór. Warto powiedzieć, że po grudniowym zamachu, zgodnie zresztą z naszymi przewidywaniami, wprowadzono obostrzenia na wysoką skalę - dość powiedzieć, że w ciągu naszego pobytu byliśmy legitymowani przez policję i wojsko wielokrotnie - po przylocie do Marrakeszu, przy wjeździe i wyjeździe z Imlil, wreszcie pięciokrotnie na szlaku na Tubkal (trzy razy na podejściu i dwa na zejściu) aż wreszcie przed samym wylotem do Polski. Przy okazji noclegów - zarówno w Imlil, w Marrakeszu (gdzie bawiliśmy po zejściu z Tubkala), jak i w samym schronisku byliśmy skrupulatnie przepytywani, wypełnialiśmy też kilka różnych formularzy. Nie wiem jak było wcześniej z kontrolami na dworcach kolejowych i centrach handlowych, ale w naszym przypadku wejście do tego rodzaju budynków wiązało się z dodatkową kontrolą bagażu, jeśli akurat takowy mieliśmy przy sobie.


Szlak przeskoczył wyschnięte koryto rzeczne i zaczął wspinać się zakosami po zboczu Azrou-n-Tamadout. Szło się średnio przyjemnie - droga była mocno kamienista, ruch ludzi i wykorzystywanych do transportu bagaży osłów sprawiał, że regularnie w powietrzu unosił się kurz. Przy braku wiatru, nagrzewającej się ciemnobrunatnej glebie i ostro operującym słońcu, o tej porze znajdującym się przecież w zenicie, temperatura odczuwalna z pewnością mogła sięgać 22 stopni Celsjusza, o których wspominano w prognozach.


Pierwsze doświadczenia ze szlaku, sprawiły, że wprowadziliśmy trochę luzu w naszej grupce. Mohamed był tym wyraźnie ucieszony, nawet zapytał nas czy nie będziemy mieć nic przeciwko, jeśli od czasu do czasu popędzi sam do przodu aby bez zatrzymywania nas móc porozmawiać ze "swoimi braćmi", bo jak w każdej małej społeczności, także i tu pod Tubkalem wszyscy się ze sobą znali. Wprawdzie ktoś z Was może powiedzieć, że skoro tak to wygląda, to po co przewodnik, którego zadaniem oficjalnie jest pilnowanie klientów, ale muszę przyznać, iż z takiego rozwoju wydarzeń byłem bardzo zadowolony, gdyż nie ma nic gorszego niż wycieczka z przewodnikiem, który stoi nad nieszczęśnikiem i bacznie spogląda na wszystkie jego działania. Przyznam szczerze, oczywiście nie chcąc nikogo urazić, że wycieczka w obecności przewodnika była i jest dla mnie katorgą, a jedyne co jest w stanie mnie do niej przekonać, to brak alternatywy aby dotrzeć na upragniony szczyt - tak jak w tym wypadku - lub kwestie bezpieczeństwa.

Nim mnie natomiast bractwo z blachami przypiętymi do piersi skreśli zupełnie, dodam jeszcze w ramach delikatnego wytłumaczenia, że owa moja niechęć jest po prostu podyktowana nieumiejętnością odczuwania radości z obcowania z górami w towarzystwie na ogół zupełnie obcych mi ludzi. Z tego samego powodu unikam też wyjazdów z zupełnie randomowymi osobami, wyznając zasadę, że lepiej przeżywać górskie emocje na swój sposób w samotności niż podświadomie pilnować się i wstydzić się ich okazywania w niezaufanym towarzystwie. W końcu nie po to się jeździ w góry by udawać kogoś kim się nie jest.

Park Narodowy Tubkalu w czterech językach - arabskim, berberyjskim, francuskim i angielskim
Rozdzieliliśmy się zatem i przez dłuższy czas każdy szedł we własnym tempie. Zdjęć z tego odcinka mam mało, zaś jeszcze mniej mam tych, z których mógłbym być zadowolony ze względu na położenie słońca i kierunek wędrówki. Mniej więcej po 30 minutach marszu od momentu opuszczenia pierwszego posterunku kontrolnego minęliśmy, położony na wysokości 2200 m n.p.m., pierwszy ze sklepików serwujących wyciskane soki.

Pierwszy ze sklepików widoczny po lewej stronie zdjęcia


Szybko odniosłem wrażenie, że momentami droga zamienia się w pasaż handlowy, czemu zresztą jednak trudno się dziwić, biorąc pod uwagę, że zapewne z 99 proc. turystów [oczywiście, źródło to Instytut danych z d**y] przyjeżdżających w Atlas podąża właśnie tym konkretnym traktem. Rzecz jasna z tym pasażem handlowym to delikatne nadużycie, ale wiedzcie, że od pierwszego sklepiku z sokami do drugiego jest ledwie kilometr; a trzeci od drugiego dzieli co najwyżej kilkaset metrów.


Drugi sklepik z niewielkim tarasem położony jest w dolnej części osady Sidi Chamarouch. Dodajmy do tego zamieszkanej osady: w sytuowanej na 2335 m n.p.m. Sidi Chamarouch, do której nie dociera żadna droga umożliwiająca dojazd pojazdom mechanicznym, znajduje się nawet meczet.

Dotrzeć tu można zatem pieszo, ewentualnie na grzbiecie osiołka 😉


Nie widać stąd wprawdzie Tubkala, ale imponująco prezentuje się Tichki (3753 m n.p.m.), który z punktu widzenia struktury całego Atlasu Wysokiego pełni nadzwyczaj istotną rolę - leży bowiem w głównym grzbiecie całego pasma i jest zwornikiem dla długiego grzbietu wznoszącego się ponad Imlil i Tamatert, w którym znajdują się kolejno (patrząc od zachodu): Azrou-n-Tamadout i Aksoual, a w którego przedłużeniu leżą dalej także Bou Igouneouane i Inghemar pokazywane we wcześniejszej relacji. Masyw tego ostatniego jest zaś zwornikiem dla Angoura, którego północno-wschodnie ramię ciągnie się aż do doliny Ouriki, kojarzoną z innym znanym górskim miasteczkiem Maroka - Seddi Fadmą. Bez przekroczenia rzeki bylibyśmy w stanie tym bocznym grzbietem pokonać blisko 40 km. 

Sok, cola, fanta, woda; czego dusza zapragnie 
Prawdziwe podejście zaczęło się dopiero za Sidi Chamarouch i wiązało się z koniecznością sforsowania bocznego ramienia odchodzącego od Aguelzim (3642 m n.p.m.). Na stosunkowo niedługim dystansie pokonaliśmy 300 metrów, przechodząc z poziomu 2350 m (górna granica osady) do mniej więcej 2650 m n.p.m. Powyżej tej wysokości nachylenie terenu, w którym poprowadzony był szlak, znów wyraźnie zmalało. 

Kapelusznik jeden...

...I kapelusznik drugi 😊
Po początkowym lekkim kryzysie, który ewidentnie związany był z dosyć wysoką temperaturą, do której wciąż nie był przyzwyczajony organizm, oraz świecącym ostro w twarz słońcem, niespecjalnie sprzyjającym wędrówce z kilkunastokilogramowym plecakiem, tam na tym fragmencie ostrzejszego podejścia, paradoksalnie, odżyłem. Wprawdzie nadejść miała dopiero 16, ale dało się odczuć różnicę wynikającą z położenia słońca oraz większej wysokości n.p.m.


Ta "drobna" zmiana sprawiła, że teraz to ja dyktowałem warunki i choć do Sidi Chamarouch zamykałem całą gromadkę, tak tu piąłem się wytrwale, niecierpliwie wyczekując nowych widoków i przede wszystkim samego schroniska.




Na wysokości mniej więcej 2800 m n.p.m. minęliśmy ostatni przed schroniskami posterunek kontrolny. Przerwa trwała tam jednak kilka minut dłużej, dlatego zacząłem szukać czegoś czym można byłoby chwilowo zająć uwagę. W oczy rzucała się masywna bryła szczytu znajdującego się za naszymi plecami, od tej strony przyprószonego bardzo delikatnie śniegiem, którym po krótkiej analizie okazał się być ponownie Tichki.


Wydłużająca się przerwa kosztowała nas koło 20 minut - zostaliśmy obsłużeni na końcu, co w sumie było logiczne biorąc pod uwagę, że grupa podążająca z przeciwnej strony miała znacznie dłuższą drogę do pokonania niż my do schroniska. Przed nami była w zasadzie "ostatnia prosta", bez gwałtownego podchodzenia, za to z rozległymi widokami i, wreszcie, coraz bliższym nas śniegiem. 


Panocku, pękło 3000 m n.p.m!

Schronisko z daleka łatwo pomylić z olbrzymim głazem narzutowym


Do schroniska dotarliśmy na 17:30, zatem łatwo policzyć, że od momentu opuszczenia domu naszego przewodnika w Imlil minęły cztery godziny. Odliczając przerwę w Sidi Chamarouch i pauzy spowodowane kontrolą paszportową, samego marszu było w tym nie więcej niż trzy godziny z kwadransem, co oznacza, że mimo naprawdę przeciętnego tempa, zmieściliśmy się w tym przedziale jaki jest deklarowany na pokonanie dystansu między bazą wypadową a kompleksem schronisk.


Refuge des Mouflons, w którym mieliśmy spać, okazało się być w istocie duże i, mimo sporej liczby turystów, pełne tajemniczych zakamarków w postaci zamkniętych pomieszczeń. Także i jadalnia okresowo była zamykana - otwarto ją krótko przed podaniem obiadokolacji. Nam to jednak absolutnie nie przeszkadzało, przyszliśmy dosyć późno, zatem czas dzielący nas od wieczornego posiłku wykorzystaliśmy akurat na zakwaterowanie i szybkie przebranie się.


Wieczerza była efektowna i miła - wszyscy schroniskowi goście siedzieli przy jednym długim stole uformowanym w kształcie litery L, ze wszystkich stron wybrzmiewały zatem najprzeróżniejsze języki - począwszy od arabskiego poprzez francuski, angielski, włoski i polski. Do jedzenia podano harirę i tajin, choć ten drugi można było zastąpić spaghetti, potem zaś przyniesiono jeszcze stertę mandarynek, którymi napychaliśmy się po granice możliwości. Do tego herbata, soki i woda mineralna - wszystko w ramach półpensji.

Schroniskowy tajin
Tak doposażeni, zaspokoiwszy głód i pragnienie, mogliśmy wreszcie porozmawiać z Karolem o tym jak do tego doszło, że się tu spotkaliśmy. Wspominałem w poprzedniej części, że znalezienie partnera dla naszego dwójkowego teamu (ja i Kamil) dokonało się zupełnym przypadkiem, można powiedzieć bowiem, że nic w tym temacie przed wyjazdem nie zrobiliśmy, a kontakt otrzymaliśmy przez tak samo przypadkowo spotkanego Mateusza. Powiedzmy sobie szczerze, poprzedniego dnia Mateusz mógł nie usłyszeć naszej rozmowy, nie musiał chcieć z nami rozmawiać, nie musiał wreszcie wiedzieć, że ktoś taki jak Karol istnieje. Sam Karol zaś wystarczyło, że zabawiłby jeden dzień podczas swojej wielomiesięcznej tułaczki gdzie indziej, aby o wspólnym trekkingu nie mogło być mowy. Nawet ze swoją wybujałą wyobraźnią nie byłbym w stanie uwierzyć w taki przebieg zdarzeń, podobnie jak nie byłbym w stanie uwierzyć w historię o kocie, lisie i białym nissanie, gdybym jej oczywiście nie przeżył (LINK). Cóż, życie pisze najlepsze scenariusze i dlatego warto czasem wychodzić z domu.

A sam Karol okazał się być jedną z tych osób, które pewnego dnia kupiły bilet w jedną stronę i pojechały przed siebie, oficjalnie w stronę Indii, ale po drodze dając się zaprowadzić losowi, jak sam mówi, "nie w tę stronę". Spędził więc najpierw trochę czasu w Grecji, Turcji, Gruzji, a potem po krótkiej przerwie przeniósł się do Maroka, bawiąc beztrosko ponad miesiąc na Saharze, w okolicach Warzazatu, Agadirze aż wreszcie skuszony możliwością zdobycia Tubkalu przeniósł się do Marrakeszu i dalej do Imlil. Resztę już znacie. 

Więcej u Karola na instagramie lub facebooku

Przyjemnie się rozmawiało, emocje utrudniały myślenie o spaniu, ale w kamiennym schronisku szybko zaczęło się robić upiornie zimno, niemal tak zimno jak rok wcześniej pod Mulhacenem. Tu w Refuge des Mouflons na szczęście było pełno ludzi, więc część pomieszczeń była jakoś ogrzewana, w jadalnianym kominku buzował ogień, niemniej jednak wyjście z nich na korytarz w zasadzie możliwe było wyłącznie w kurtce. Na szczęście nie przyszło nam do głowy aby powtórzyć zachowanie z Gór Betyckich, gdzie postanowiliśmy wziąć prysznic przed snem w lodowatej wodzie - zresztą, w życiu świata nie rozebrałbym się tam z kurtki puchowej i kalesonów do naga.

Przechodzące co jakiś czas dreszcze popychały w stronę pokojów, w których czekały na nas rozłożone śpiwory i przygotowane przez obsługę olbrzymie wełniane koce. W schronisku późnym wieczorem było zimno, ale gdy grubo ubrany wskoczyłem w zimowy śpiwór z temperaturą komfortu -5 i przykryłem się kocem, to po kilku minutach zacząłem się wręcz pocić jak głupi.

Noc przespałem tak sobie. Z tyłu głowy miałem zakodowane, że powinienem dużo pić i budziłem się praktycznie co godzinę, żeby wystawić rękę poza śpiwór i w ciemnościach wymacać leżącą gdzieś obok butelkę. Z jednej strony te regularne pobudki wzbudzały moją irytację (o dziwo nawet pochrapywanie dziesiątki osób w sąsiedztwie tej nocy mi nie przeszkadzało), z drugiej faktycznie ilekroć coś mnie ze snu wyrywało, to uświadamiałem sobie, że mam spierzchnięte usta, tak więc może organizm faktycznie był na skraju odwodnienia?

Prawdziwym hitem nocy okazało się być jednak co innego. Ze względu na towarzyszące, jak wspomniałem wcześniej, pochrapywanie, w uszach miałem słuchawki - rzecz jasna podpięte do telefonu. W górach nie było zasięgu, nawet w Imlil bywało z tym różnie, ale tu rzecz stała się zabawna - mniej więcej o drugiej w nocy do mojego mózgu dotarł nagły impuls wywołany stawiającym na nogi dźwiękiem... esemesa od koleżanki z pytaniem: "Jedziesz do Rosji?"  

W Polsce była trzecia w nocy, sprawa nie miała wagi ciężkiej, zatem należało sądzić, że wiadomość tekstowa błąkała się dobrych kilka godzin, w zagadkowy sposób trafiając do mnie w środku nocy. Oczywiście odpisać już nie mogłem, ale tak mnie to wszystko rozbawiło, że ponownie zasypiałem chichrając się do polara udającego poduszkę.

O czwartej rozległ się już tym razem nie dźwięk zwiastujący nadejście esemesa, ale natrętne wycie budzika oznaczające czas pobudki. Spania nie było za wiele, ale nie czułem specjalnych oporów przed wyjściem ze śpiwora, takowych zdawał się nie mieć też Kamil oraz Karol, choć pakowanie bibelotów przed wyjściem szło nam dosyć opornie - dla rozluźnienia postanowiłem więc zaskoczyć kolegów opowieścią o dostarczonym w nocy esemesie.

Krótko po 4:30 zasiedliśmy w jadalni - jako w zasadzie pierwsi - i otrzymaliśmy nasze porcje śniadaniowe ze znajomymi składnikami. Powiem Wam, że przed przyjazdem niespodziewałem się, że jednym z symboli Maroka staną się dla mnie serki kiri - te naprawdę były elementem każdego zjedzonego porannego posiłku w tym kraju. I podkreślam - nie chodzi o jakieś tam różne serki topione, ale właśnie o fakt występowania tej jednej marki.

Cukier, cukier, cukier oraz kiri. Maroko
W stronę szczytu wyszliśmy jako drugi lub trzeci zespół o 5:45. Pierwsza godzina marszu odbywała się w całkowitych ciemnościach i składała się początkowo z łagodnego podejścia pod próg doliny bocznej, a następnie systematycznego podchodzenia zakosami podczas jego pokonywania. Ten etap był monotonny, ale szło się nam doskonale, w istocie śnieg był o tej porze doprawdy przyjemnie zmrożony, raki nas niosły niczym siedmiomilowe buty.



Po pokonaniu progu zatrzymaliśmy się na wyrównanie oddechu i łyk słodkiej herbatki, odpowiadając przy okazji Mohamedowi na pytania o nasze samopoczucie. Wysokość? Mniej więcej 3600 m n.p.m.


Podczas pocziwki po tej części nieboskłonu znajdującej się za naszymi plecami pojawiły się pierwsze róże, dlatego korzystając z okazji wyjąłem futerał i odpaliłem aparat. I tak - poniżej w tych wczesnoporannych warunkach zbliżenie na Bilgouinoussene (4002 m n.p.m. - według H. Kiendlera, według innych źródeł 3976 m n.p.m.).


Z tej perspektywy obecna w panoramie jest również Afella i jej niższy północny wierzchołek (4025 m n.p.m. - Kiendler go nie uznaje ze względu na minimalną wybitność), którą widać po lewej stronie od mocno ośnieżonego żlebu, oraz położony po drugiej stronie Bilgouinoussene Buidoudan (3871 m n.p.m.) widoczny z prawej strony zdjęcia. 


Kolejne minuty upływały pod znakiem bardzo łagodnego zdobywania wysokości, co wynikało z konieczności przejścia po dnie dolinki - tego wymagają oba warianty poprowadzone na Tubkal od tej strony, które rozdzielają się w kotle pod południowo-zachodnią ścianą szczytu. Wariant najbardziej tradycyjny prowadzi dalej w stronę Tizi-n-Toubkal, wariant mniej popularny, ale wciąż będący tylko lekką modyfikacją drogi klasycznej, wspina się na zachodnie ramię Tubkala.


W momencie gdy rozpoczynaliśmy podchodzenie z kotła na przełęcz na zegarze była 7:40. Do wschodu zatem zostało 20 minut, które napędzało mnie do działania - marzyłem o wschodzie na czterech tysiącach metrów, dlatego na tym odcinku mocno przyspieszyłem, odskakując od reszty grupy.


Wtedy szło się niestety już znacznie gorzej niż gdy pokonywaliśmy próg doliny. W czeluściach kotła i w dolnych partiach podejścia pod przełęcz śnieg był momentami nieprzyjemny - to już nie była skorupa a wrażliwa na nacisk masa, po której poruszanie się wiązało się z lekkim zapadaniem. Im jednak wznosiłem się wyżej, tym silniejszy wzmagał się wiatr wraz z którym nawianego depozytu ubywało, powracał za to śnieg wymieszany z lodem.


A ten grzbiet to Aguelzim - stąd prezentujący się zgoła inaczej aniżeli z Tamatert

Toubkal West (4030 m n.p.m.)
Wkrótce strome podejście zostało za nami, teren zaczął bardziej przypominać płaskowyż, patrząc po stanie pokrywy śnieżnej, smagany na codzień ostrym wiatrem. Końcówkę podejścia wspominam jako nieco irytującą, powiedziałbym wręcz przypominającą bardzo pokonywane rok wcześniej podejście na Mulhacen, gdy wydawało się, że o to jesteśmy już o krok od szczytu, ale on jakimś perfidnym trafem bardzo długo nie nadchodził.


Już nieopodal przełęczy
O 8:15 przy akompaniamencie naprawdę wyważonego tego dnia wiatru, na pewno nie zwalającego z nóg, zameldowałem się na Tizi-n-Toubkal, choć nieco powyżej najniższego punktu przełęczy (ok. 3910 m n.p.m.). Nim się zatrzymałem, czułem lekki żal, że zjawiłem się te 20 minut po wschodzie, ale gdy podniosłem wzrok i zobaczyłem skąpane w blasku porannego słońca nieregularne wierzchołki sąsiadującego od południa Antyatlasu, za którym czaiła się bezkresna przestrzeń Sahary, to wszelki smutek momentalnie przestał się liczyć. Tubkal Tubkalem, ale ja już wtedy czułem, że to był ten widok, po który przyleciałem na Czarny Ląd. Widok, który chciałem by zdobił moją ścianę i tkwił w albumach wraz z innymi zdjęciami będącymi efektami prób zatrzymania najbardziej nietuzinkowych chwil w obiektywie.

Antyatlas z Sirwą, czyli tym trapezowatym szczytem w oddali


Widząc, że moi towarzysze potrzebują kilku minut by do mnie dotrzeć, wyciągnąłem herbatę, postanawiając na nich zaczekać. Rozkoszując się napojem zrobiłem kilka kroków wzdłuż grani przyglądając się charakterystycznej asymetrii zboczy w tej części gór - o ile krajobraz po zachodniej stronie grzbietu prezentował się nader łagodnie jak na tutejsze wysokości, to na wschód od Tizi-n-Toubkal sceneria nabierała grozy - tym większej, jeśli dodać do tego fakt, że zamiast porównywalnych wysokością szczytów w tle dostrzec można było pobliski pas swoistych pogórzy, których wierzchowiny znajdowały się jakieś 2000 metrów poniżej nas, zatem to wrażenie bycia wysoko dawało się zdecydowanie łatwiej odczuć.


Zebrani już w czwórkę przed kontynuacją marszu zamieniliśmy jeszcze słowo z Mohamedem, który przestrzegł nas by nie ściągać raków mimo momentami skąpej pokrywy, ze względu na jeden dosyć newralgiczny moment pod szczytem. Wyruszyliśmy znów podzieleni - ja z Kamilem na początku, Karol kręcący filmik wraz z naszym przewodnikiem na końcu.


Pomimo dosyć długiej przerwy na przełęczy w dalszej części podejścia udało mi się utrzymać przyzwoite tempo. Podążałem do góry zatrzymując się, gdy tylko nachodziła mnie taka ochota, rozglądając się z ekscytacją wokół siebie i nucąc sobie pod nosem fragmenty piosenek, których treść nasuwała mi się na myśl. Tak generalnie, to zawsze dostaję białej gorączki, gdy słyszę kogoś z głośnikiem na szlaku, natomiast doskonale rozumiem samą chęć słuchania muzyki podczas trekkingu, bo przecież jedno z drugim jest powiązane - emocje zawarte w muzyce, nawet tej doskonale znanej, w górach, czyli tam gdzie mamy do czynienia z odkrywaniem samego siebie, walką ze słabościami a jednocześnie z czystą radością z życia, nabierają nowego wymiaru, wydają się być bardziej zrozumiałe i sprawiają, że cała metafizyczna przemiana jaka potrafi dokonywać się w duszy człowieka w górach staje sie jeszcze bardziej kompletna.

Podam taki przykład. Wczesny poranek, wspinające się po nieboskłonie słońce podkreślające kontury nieznanych pagórków i wybrzmiewający tekst Anity Lipnickiej:

Spróbuj choć raz odsłonić twarz 
I spojrzeć prosto w słońce 
Zachwycić się po prostu tak 
I wzruszyć jak najmocniej

Te słowa, tak dobrze nam wszystkim znajome, wręcz może nawet momentami przejedzone, potrafią oczywiście wzbudzać we mnie emocje zarówno w autobusie podczas powrotu z pracy czy na imprezie u znajomych w kąciku nostalgicznych kawałków poprzedzających późnonocne rozstania, ale właśnie w górach wybrzmiewają szczególnie silnie. Tak, w górach, a zwłaszcza w takich górach, można odsłonić twarz, spojrzeć prosto w słońce, zachwycić się i zapłakać ze wzruszenia, nie przejmując się kompletnie nikim i niczym.


Poranek nieopodal Tizi-n-Toubkal był najlepszym momentem by spróbować spojrzeć w krągłą tarczę Heliosa finezyjnie oświetlającą bezludne ziemie marokańskiego południa. Niezwykłym wydał mi się fakt, że o to miałem po swojej prawicy ogrom przestrzeni, wśród której byłem w stanie nazwać jedno pasmo górskie (Antyatlas) i jeden szczyt (Sirwę) oraz wyróżnić dwa miasta, co do których nawet nie wiedziałem czy je stąd można dostrzec (Warzazat i Tarudant). Dochodząc do tego wniosku automatycznie nabrałem ogromnej ochoty by kiedyś wrócić w Atlas i połączyć go z objazdówką po "Zaatlasiu" - pojechać od Atlantyku w górę doliny Dary, odwiedzić Ait Binhaddou, wąwóz Todra nieopodal Tinghir i przez odległe: Arfud i Rasziddiję dotrzeć do granicy z Algierią, poprawiając w ten sposób swój stan geograficznej wiedzy na temat tej części Maroka.

I chodzę w kółko nic nie mówiąc 
Nie znając miejsca do którego chcę dotrzeć 
Noszę buty 
I może moje buty 
Wiedzą lepiej dokąd iść

tłum. fragment Fai Rumore, Diodato


Z marzeń o bliżej nieokreślonych czasach wyrwało mnie powtórne spojrzenie za siebie po pokonaniu kolejnej dawki metrów w pionie, podczas którego uświadomiłem sobie, że do grona dotychczas podziwianych olbrzymów Atlasu Wysokiego obecnych w zasięgu wzroku dołączyły kolejne szczyty. Były to przede wszystkim mocno odsunięte na południe szczyty masywu Ouanoukrim - Timzguida (4089 m n.p.m) i Ras-Ouanoukrim (4083 m n.p.m.) stanowiące kolejno drugi i trzeci najwyższy szczyt Atlasu Wysokiego. Oba oczywiście dostępne w ramach jednodniowej wycieczki ze schronisk.


Uwagę przykuwał też nieustająco masyw Toubkal West, a przede wszystkim efektowny kuluar na południowej ścianie jednego z jego trzech wierzchołków.




Podejście cały czas technicznie było banalne, momentami poziom trudności wydawał się być zbliżony wręcz do tego znanego z Mulhacena. Mimo czterech tauzenów fizycznie i psychicznie czułem się doskonale, jedyną zmianą jaką zauważyłem u siebie była zmiana w sposobie mówienia, znana mi już zresztą z Hiszpanii, polegająca na tym, że podczas rozmów miałem wrażenie, jakbym próbował mówić z pełną buzią. Na samopoczucie nie miało to jednak żadnego wpływu.


O 8:35 wdrapałem się na lekkie wypłaszczenie na grani, które z przełęczy błędnie wydaje się głównym wierzchołkiem, a w rzeczywistości jest tylko skromnym punktem, z którego można ocenić ile pozostało drogi. Jest to jednak właściwe miejsce by wykonać dokumentację zdjęciową - warto zauważyć, że obierając taką drogę jak my, nie ma zbyt wiele okazji do zrobienia zdjęcia samemu Tubkalowi. Serio. Szczyt nie jest widoczny od momentu opuszczenia Imlil (z miasteczka można go zobaczyć niemniej jednak na pierwszy plan wychodzą wysunięte przed niego Tinghourine i Imouzzer) i taki pozostaje aż do osiągnięcia miejsca, z którego było robione poniższe zdjęcie.

Jest i on - Tubkal!
Po opuszczeniu tego widokowego miejsca wkroczyłem na krótki trawers, przed którym przestrzegał nas  na Tizi-n-Toubkal Mohamed, czyli najczęściej wymieniane miejsce na Tubkalu gdzie w zimie można sobie napytać biedy, ponieważ trawersowane zbocze podcięte jest ścianką. Doskonale widać to z tego zdjęcia [LINK].


Trawers, na którym wreszcie przydał się czekan, zakończył się lekkim podejściem, wyprowadzającym na szerokie wypłaszczenie, skąd szczytowy słupek triangulacyjny wydawał się być na wyciągnięcie ręki. Świetnie pamiętam, że widząc go tak wyraźnie, mimowolnie zacząłem przyspieszać, wiedząc, że tak o to zaczynam znów ostatnią prostą dzielącą mnie od mojego górskiego celu, którego nikt i nic mi już nie zabierze. Niesłychanie piękna jest to chwila; chwila, w której udziela się świadomość życia całym sobą, tak namacalna i tak silna, a jednocześnie tak niespotykana i niepodobna do żadnej innej, że ma się wręcz wrażenie narodzenia na nowo; zrzucenia z siebie pod naporem tych wszystkich nadzwyczajnych emocji zastygłej skorupy będącej sumą własnych lęków, niepowodzeń, zmartwień i znudzenia rutyną, przez którą to skorupę na codzień często nie pozwalamy się przedrzeć drobnym radościom, ale którą są w stanie bez trudu zwyciężyć takie górskie przeżycia.

Ostatnia prosta - godzina 8:58
I mimo, że wcześniej wpadały mi do głowy różne pomysły na to jak uczcić wejście na szczyt, to jakoś tak pokonując te ostatnie metry oczywistym dla mnie wydało się by spróbować przywołać słowa zawarte w Iridescent Linkin Park. Kiedyś podczas odtwarzania tego emocjonalnego utworu przyszło mi na myśl, aby, jeśli oczywiście nadarzy się taka okazja, to będąc w miejscu niedostępnym, odległym od osad ludzkich i z krajobrazem górskim w tle tworzącym klimat odrębnego uniwersum, z którym kojarzą mi się teledyski LP, nawiązać choćby symbolicznie do tej piosenki, która w trudniejszych chwilach wybrzmiewała zawsze najczęściej i najbardziej donośnie. Gdybym nie miał tak zdławionego głosu, jaki od pewnego momentu mi towarzyszył, najchętniej wykrzyczałbym ile sił w płucach refren w podobny sposób jak robi to Chester na końcu teledysku lecz wtedy, na wierzchołku nie byłem sam, oprócz mnie okupowały go dwie osoby, pozostało mi więc - właśnie symbolicznie - wznieść ręce w geście zwycięstwa i pewnej ulgi i wyszeptać:

[...] Remember all the sadness and frustration
And let it go
Let it go...

Oj Chesterze, brakuje Ciebie tak bardzo na tym ziemskim padole...


W atmosferze chwilowej refleksji zrobiłem kółeczko po wierzchołku, po czym wyszedłem na przeciw Kamilowi by zbić z nim piątkę i wspólnie poczekać na podążającego za nami Karola i Mohameda. Obaj panowie zjawili się dosłownie parę minut minut później i tak o to razem mogliśmy się cieszyć ze zdobycia najwyższego szczytu Maroka, będącego jednocześnie najwyższym szczytem 22 krajów arabskich, zrobiliśmy to, wszyscy!

Od lewej: Kamil, ja, Karol i Mohamed

Uszczęśliwiony Karol na szczycie


Gdy już nieco ochłonęliśmy, nastał czas przechadzki z aparatem. Mohamed rekomendował by nie spędzać na szczycie dłużej niż 15 minut - choć nie wiem czy było to podyktowane kwestią przebywania na takiej wysokości czy innymi względami - zatem sesja fotograficzna nie trwała zbyt długo.

Muszę przyznać, że panorama ze szczytu okazała się być zróżnicowana, choć ze względu na dominację Tubkala wiele widocznych grzbietów wydaje się nieco "spłaszczonych". Wyjątkiem jest niewiele niższy masyw Ouanoukrim i wertykalnie usadowiony boczny grzbiet z czterotysięcznikami wznoszącymi się w sąsiedztwie schronisk tj. z Akioud, Afelią, Bilgouinoussene i Aguelzim, dla którego zwornikiem jest Ras-Ouanoukrim. Wszystkie one ulegają Tubkalowi o 100-200 metrów ich kształty nie są zatem zniekształcone, a z perspektywy szczytu prezentują się naprawdę interesująco. Podobnie jest jeszcze z położonym na wschód od Tubkalu masywem Tarourt-Adrar n'Dern. 

Niezależnie od "spłaszczenia" panorama ze szczytu jest bardzo, bardzo rozległa, mimo że ewidentnie mamy tu do czynienia z pewną dysproporcją znaną poniekąd z Tatr - na północy płasko, na południu trochę mniej (Antyatlas i łagodne grzbiety przywodzące na myśl pogórza) - zaś na wschodzie i zachodzie festiwal gwiazd. Patrząc w stronę Atlantyku przy bezchmurnej pogodzie i doskonałej widoczności (takiej jak tego dnia) na horyzoncie dominuje Awlim (Jebel Aoulime - 3482 m n.p.m.), najwyższy szczyt zachodniej części Atlasu Wysokiego, z kolei po stronie przeciwnej dostrzec można nawet oddalony o 150 kilometrów Mgoun zwany również Makounem (4071 m n.p.m.).

Akioud (4035 m n.p.m.) to jeden z bardziej zapadających w pamięć szczytów Atlasu Wysokiego. W tle zachodnia część Atlasu Wysokiego z osamotnionym Awlimem (Dżebel Awlim; Jebel Aoulime - 3482 m n.p.m.), znajdującym się w połowie drogi między Tubkalem a Agadirem

Ten widok już widzieliście, z wyjątkiem grani na pierwszej planie - po jej drugiej stronie wiedzie droga klasyczna, którą wchodziliśmy i schodziliśmy na Tubkal

Rat (Jebel Rhat - 3797 m n.p.m.) i Tig Nousti (Jebel Tig Nousti - 3819 m n.p.m.) oddalone są o 120 km od Tubkala, Mgoun - o blisko 150 km

Masyw Tarourt (3996 m n.p.m. - to ten po lewej) i Adrar n'Dern (3853 m n.p.m. - w centrum zdjęcia)

Spojrzenie na południowy-wschód - w stronę Sahary

Pośrodku na drugim planie Tifiras i położony w tym samym grzbiecie Adrar-n-Tadmamt, a na ostatnim planie Adrar Ourg


Angour (3616 m n.p.m.)
Zaliczywszy przechadzkę po wierzchołku raz jeszcze rozejrzeliśmy się dookoła, jak gdyby naiwnie licząc, że zdołamy w ten sposób utrwalić sobie szczegóły tubkalowej panoramy, i bez zbędnego ociągania ruszyliśmy w dół, świadomi tego, że zgubić trzeba 2300 metrów, to jest 300 więcej niż rok wczesniej podczas zejścia z Mulhacena do Capileiry.


Już na zejściu z Tizi-n-Toubkal mogliśmy przypomnieć sobie jak nieprzyjemnie jest się poruszać w mokrym śniegu, mimo tego, że przecież szliśmy w dół, a zatem zadanie to było i tak znacznie łatwiejsze. Potwierdziły się zatem słowa Mateusza - wyruszenie grubo przed świtem było ekstremalnie ważne, kto wie czy nie kluczowe dla powodzenia całego ataku.


Temperatura rosła w bardzo szybkim tempie, po zejsciu do żlebu szybko musieliśmy się zatrzymać aby zrzucić z siebie kurtki. Przed 11 temperatura na mniej więcej 3700 m n.p.m. mogła sięgać nawet 5 stopni Celsjusza, ponadto nie czuć było kompletnie żadnego, nawet najdrobniejszego podmuchu.




Podczas powrotu dałem się wyprzedzić reszcie, co kilkanaście minut sięgając po aparat i dokumentając szczegóły drogi, którą w przeciwnym kierunku pokonywaliśmy w świetle czołówek. Trzeba natomiast jasno to napisać: klasyczna droga (zwana Ikhibi Sud) nie należy do szczególnie urozmaiconych - jej przebieg dałoby się streścić w jednym zdaniu. Jeśli miałbym tu przybyć w lecie, to z pewnością uzgodniłbym z przewodnikiem taki wariant, aby ze szczytu zejść na północ, do siodła pod Imouzzerem, a następnie do równoległej doliny, tak by uniknąć pokonywania tej samej trasy. Obie bliźniacze doliny podchodzące pod Tubkal od zachodu widać na tym zdjęciu [LINK]




Próg doliny prowadzącej pod Tizi-n-Toubkal
Zejście ze szczytu trwało błyskawicznie - pod budynkiem zameldowaliśmy się o 11:30 zatem po niespełna dwóch godzinach od momentu opuszczenia wierzchołka. Całość ataku szczytowego zajęła nam zatem mniej więcej sześć godzin, uwzględniając w tym również przerwy.

Ostatnie spojrzenie na Refuge des Mouflons
W schronisku spędziliśmy blisko godzinę - musieliśmy odebrać bambetle, których nie zabraliśmy na szczyt, przebrać się i spakować w zasadzie od nowa - znów zbliżał się środek dnia, a my lada moment mieliśmy opuścić śnieżną enklawę i wracać do rozgrzanego Imlil. 



Do miasteczka wracaliśmy znajomą drogą, okoliczności sprzyjały więc zrobieniu "rachunku sumienia" i tradycyjnego podsumowania wejścia na szczyt.

Co zatem wypadałoby powiedzieć? Tubkal to z pewnością jedna z tych gór, w przypadku których to co stawiane jest za niepodważalną zaletę - dostępność i brak trudności technicznych - może stać się największą z trudności. Bliskość Marrakeszu, stosunkowo łatwy i szybki dojazd do wysoko położonego Imlil, mimo wszystko bardziej stabilne warunki pogodowe niż na bliźniaczych wysokościach w Alpach, brak lodowców, sprawna infrastruktura w postaci schronisk i możliwość skompletowania za nieduże pieniądze niemal całego ekwipunku przed samym wyjściem na szlak wpływają na to, że grono potencjalnych zainteresowanych zdobyciem szczytu obejmuje nie tylko mniej lub bardziej doświadczonych alpinistów, ale także zwykłych turystów przybywających do Maroka, którzy wizytę na Tubkalu traktują jako jeden z "must see", stawiając wejście na szczyt obok obowiązkowych wizyt w medynach Fezu, Meknesu czy Marrakeszu. To samo w sobie nie jest złe, ale trzeba liczyć się z tym, że jeśli nie przyłożymy należytej wagi do przyjazdu w Atlas Wysoki i ograniczymy wizytę do dwóch dni, to prawdopodobieństwo niepowodzenia wzrośnie.


O tym, że pod Tubkal warto jednak przyjechać ciut wcześniej niż w dniu wymarszu, przekonaliśmy się i my - planując wyjazd chciałem zrobić wszystko "ze sztuką" i zminimalizować ryzyko niepowodzenia - stąd możliwie szybki przyjazd do Imlil, możliwie wysoko położony nocleg po przylocie aby powoli zacząć przyzwyczajać się do wysokości, następnego dnia koniecznie spacer aklimatyzacyjny i dopiero kolejnego dnia rozpoczęcie trekkingu. Stąd też cyrki z jedzeniem czy unikanie wyciskanych soków aby ograniczyć prawdopodobieństwo konfrontacji z zemstą faraona i wreszcie dużo, bardzo dużo płynów przyjmowanych od samego przylotu do Maroka.

Wszystko udało się zgrać, trafiliśmy na doskonałą pogodę (temperatura mogła być nieco niższa, z każdym kolejnym dniem pobytu się podnosiła) i rzeczywiście ostatecznie poszło jak z płatka. Wtedy schodząc ze szczytu mogłem się już podzielić przemyśleniami trzymanymi do tej pory dla siebie i przyznać - tak, byłem bardzo dobrej myśli już w schronisku, gdy zarówno wieczorem przy kolacji jak i bardzo wczesnym rankiem czułem głód, nie wpychałem w siebie jedzenia na siłę lecz jadłem z olbrzymim smakiem. To był dobry znak, a ilość przyswojonych kalorii przełożyła się potem na sprawne dojście (2,5 godziny) najpierw na Tizi-n-Toubkal, a następnie na wierzchołek.

Czy da się inaczej? Zapewne da, co pokazał sam Karol, który w zasadzie w ciągu dwóch dni przedostał się z położonego nad Atlantykiem Agadiru do schroniska na 3200 m.n.p.m, a kolejnej doby wszedł na szczyt, zszedł z niego i jeszcze (uprzedzając fakty) zdołał wrócić do Marrakeszu. Ale wiemy to wszyscy, bo sam to otwarcie przyznawał, że problemy z oddychaniem dopadły go jeszcze przed dojściem do schroniska, poniżej 3000 m n.p.m. Momentami widać było, że walczy, koniec końców wytrwał uparcie (być może dzięki swojemu olbrzymiemiu zahartowaniu będącemu konsekwencją swojej podróży), choć zapewne znaleźliby się tacy, którzy w analogicznej sytuacji mogliby wywiesić białą flagę. Tu jeszcze warto przytoczyć słowa naszego przewodnika - Mohameda - który przyznał, gdy z nim rozmawiałem, że średnio co trzeci turysta wybierający się na Tubkal nie staje na jego wierzchołku, co też poniekąd powinno dawać do myślenia. 


Przy okazji powrotu nic już nas nie goniło, zatem przechodząc przez Sidi Chamarouch zatrzymaliśmy się na sok z wyciskanych pomarańczy, który rzeczywiście na górskim szlaku, w ten zimowy skwar smakował wybornie i doskonale orzeźwiał.



Droga z Sidi Chamarouch do Imlil
Powrót do cywilizacji obwieścił nam spektakularny widok Aroumd i wznoszący się na za nim masyw Aourirt-n-Ouassif, który obserwowaliśmy przez pierwsze dni pobytu w Atlasie Wysokim. W tym momencie do zakończenia przygody pozostawało jedynie przejście przez szerokie wadi, wypisanie się z policyjnej listy i krótki powrót do centrum Imlil.


Do miasteczka wracaliśmy oczywiście usatysfakcjonowani i zadowoleni, ale było w nas poczucie niedowierzania, że to już koniec tej pamiętnej przygody z czterotysięcznikami, oby zresztą tylko tymczasowy. Karol spieszył się w stronę Marrakeszu, miał tam jakiś nocleg zaplanowany i chciał jak najszybciej zapewnić sobie miejsce w taksówce, z kolei my chcieliśmy na spokojnie rozstawać się z Atlasem i planowaliśmy jeszcze odwiedzić znajome Les Jardines de Toubkal.


Z Mohamedem rozstaliśmy się w górnych partiach Imlil, w pobliżu jego domu, w trójkę zaś przemierzyliśmy ostatni fragment dzielący nas od kameralnego centrum miasteczka. Tam zbiliśmy pożegnalną piątkę z Karolem i skierowaliśmy się znajomą drogą, zahaczając po drodze jeszcze o sklep, w stronę Tamatert, gdzie witaliśmy się z Atlasem Wysokim i gdzie postanowiliśmy się z nim również pożegnać.

CDN

INFORMACJE PRAKTYCZNE

Przewodnik

Podczas wejścia na Tubkal towarzyszył nam Mohamed, którego poznałem dzięki Monice Witkowskiej, obecnej w Maroku miesiąc przed naszym przylotem. Młody chłopak okazał się być bardzo kontaktową (oczywiście ze znajomością angielskiego), bezpośrednią, obdarzoną humorem i zarażającą pozytywną energią osobą, której dosyć swobodne podejście do tego co robi na szlaku klient, bardzo nam odpowiadało. 

Warto nadmienić, że Mohamed i jego biuro organizuje nie tylko trekkingi na Tubkal czy na sąsiednie szczyty, jak Ouanouakrim, ale także wyjazdy w mniej popularne partie Atlasu Wysokiego, zatem jeśli nie wybieracie się akurat na Tubkal, to też śmiało możecie się kontaktować, być może okaże się, że rejon, który Was interesuje również znajduje się na liście jego propozycji. Wiem, że na pewno prowadzi grupy na odległego o 150 km od Tubkala Dżebela Mgoun.

Gdybyście mieli jakieś pytania, to piszcie śmiało na facebooku lub wyślijcie maila na barmog95@gmail.com, również jeśli chcielibyście się skontaktować bezpośrednio z Mohamedem - dysponuję odpowiednim namiarem.

Mapy, galerie 

  • Poglądowa mapa okolic Tubkala (1:100 000) - LINK
  • Schemat dwóch najpopularniejszych tras od schronisk na szczyt, w tym drogi klasycznej "Ikhibi Sud'' - LINK
  • Kompleksowa galeria ze zdjęciami z różnych szczytów Atlasu Wysokiego - LINK

Szczegółową rozpiskę materiałów, z których korzystaliśmy przed wyjazdem do Maroka umieszczę w osobnym wpisie.

KOMENTARZE

4 comments:

  1. Jestem pod wrażeniem zarówno wspinaczki jak i zdjęć. Przepiękne są zdjęcia szczytów oświetlanych przez pierwsze promienie słońca sprawiają wrażenie jakby góry płonęły. Gratuluję wyprawy i zdaję sobie sprawę, że w moim wieku pozostanie już tylko śledzenie takich wyczynów. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki wielkie - poranek trafił się rzeczywiście bajeczny :)
      Pozdrowienia!

      Usuń
  2. Ładnie tam :) Gratuluję wejścia :)

    Można powiedzieć, że wypad się udał. Szczyt odwiedzony, pogoda dopisała, plany zrealizowane i to całkiem sprawnie, mimo pewnych niespodzianek. Wiecie już co tam z Waszymi zegarkami się stało?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, do dziś nie bardzo rozumiem co się wydarzyło. Dzień wcześniej wstaliśmy normalnie, a wtedy z poślizgiem, choć żaden z nas nie grzebał w ustawieniach. Chyba :P

      Co do samego wejścia - oby zawsze trafiały się co najmniej takie warunki ;)

      Usuń

Back
to top