W pogoni za swoim pierwszym czterotysięcznikiem, czyli na Tubkal zimą cz. I - Droga z Krakowa do Imlil

Był luty 2018 roku. Schodząc z ośnieżonej kopuły szczytowej Mulhacena (3482 m n.p.m.), najwyższego szczytu Półwyspu Iberyjskiego, miałem przed sobą długie ramię łagodnie opadające w stronę widocznej na drugim planie błękitnej wstęgi Morza Alborańskiego. Ponad tonią unosiła się warstwa delikatnej mgiełki, ponad którą można było dostrzec delikatny kontur pokręconych grani gór Rif, geologicznie zresztą powiązanych z łańcuchem Gór Betyckich.

Przyglądałem się zawzięcie, mając z tyłu głowy sukces świeżą zimową zdobycz, dochodząc do wniosku, że o to po kilkunastu latach szwendania się po Starym Kontynencie nadszedł odpowiedni czas by ponownie przekroczyć basen Morza Śródziemnego... 

***

Czas mijał szybko, bo kolejne miesiące przyniosły wiele fantastycznych przygód. Masyw Neouvielle i Pic du Midi de Bigorre. "Odkrycie" Alp Algawskich. Tournee po Słowacji. Nadszedł grudzień, świat obiegła informacja o dwóch turystkach ze Skandynawii zamordowanych przez islamskich ekstremistów pod Tubkalem. Atmosfera wokół planowanego wyjazdu automatycznie zaczęła gęstnieć, w konsekwencji grono chętnych się zawężyło, oficjalnie z powodu napiętego grafiku. Wśród chętnych by mi towarzyszyć pozostali Kamil i Moś - i dla naszej trójki w połowie stycznia udało mi się kupić bilet - na początku w jedną stronę, w związku z doświadczeniem, że kupowanie w dwie strony "na raz" nie zawsze ma sens, a przy okazji nie przynosi oszczędności.

16 lutego, na kilka dni przed wylotem, wyjazd po raz drugi stanął pod znakiem zapytania. Mosiu odkrył bowiem, że kończy mu się termin ważności paszportu. Przez ten krótki czas starał się zrobić wszystko by ekspresowo przedłużyć dokument, ale dzień później, dostaliśmy potwierdzenie tego, co było w zasadzie oczywiste, ale czego wewnętrznie nie chcieliśmy wcześniej przyjąć do wiadomości.

Informacja o tym, że nasz kompan nie będzie w stanie nam towarzyszyć podwójnie pokrzyżowała nam szyki. Nie dość, że stanęliśmy przed koniecznością podjęcia trudnej i niewygodnej decyzji, to jeszcze miałem wrażenie, że postawił na ostrzu noża nasze wewnętrzne relacje. Mosiu zaproponował bowiem, żeby w zamian pojechać gdzieś (np. w Alpy lub do Rumunii) jego samochodem i tam pochodzić po górach, wyjazd do Maroka przełożyć natomiast o rok (co, na marginesie, w związku z covidem najpewniej nie doszłoby do skutku). Propozycja była honorowa, ale obaj z Kamilem byliśmy świadomi, że mamy ledwie tydzień do dyspozycji, zresztą taki pobyt w pensjonacie w krajach alpejskich, rezerwowany w szczycie okresu zimowego, kosztowałby nas dużo więcej, Rumunia była bardziej dostępna, ale krótki dzień i słaba infrastruktura w bezludnych górach znacząco ograniczałaby możliwości. Wreszcie, do wylotu (i rozpoczęcia urlopu) mieliśmy trzy dni, nie bardzo wyobrażałem sobie w ciągu tak krótkiego okresu ułożenia sensownego planu i reorganizację.

Koniec końców po raz drugi w życiu byłem uczestnikiem sytuacji, gdy przed samym wyjazdem straciliśmy kogoś z ekipy, przypomnę bowiem, że w 2015 roku, przy gejcie na lotnisku w Katowicach pożegnałem Damiana, z którym miałem lecieć do Stavanger. Wtedy jednak na decyzję co robić podejmowałem wraz z ówczesnymi towarzyszami nie w kilka godzin, a pięć minut.

  
Przygotowania. O nich będzie osobny post

Z Kamilem mieliśmy się spotkać wczesnym wieczorem dzień przed wyjazdem, jednak tego dnia dłużej zajęty byłem pracą, dlatego plan szybko ulegał kolejnym modyfikacjom. Ostatecznie po załatwieniu wszystkich spraw do bawiącego się ze swoją siostrą i kilkoma jeszcze osobami kolegi dołączyłem gdzieś koło 20. Na Kazimierzu tuż przed wylotem spędziliśmy z trzy godziny - wypadało w końcu oblać aż trzy zaległe okazje - Kamila urodziny i obronę pracy inżynierskiej oraz moje zakończenie studiów magisterskich.

Noc spędziliśmy na krakowskich Bronowicach, gdzie miałem okazję mieszkać na piątym roku studiów. Na sen brakowało czasu, ale tym się za bardzo nie przejmowaliśmy, czekał nas bowiem nudny jak flaki z olejem pięciogodzinny lot. Budzik zadzwonił o w pół do czwartej, przed wyjściem walnęliśmy jeszcze po mocnym espresso i pomaszerowaliśmy na przystanek kolejowy na Łobzowie, by pierwszym kursem dotrzeć na Balice.

 

Zgodnie z założeniami, przeważającą część lotu przespaliśmy. Ja prawie cały - obudziłem się na dobre w zasadzie dopiero w momencie gdy samolot wleciał już w marokańską przestrzeń powietrzną, Kamil - nie wiem (oczywiście siedzieliśmy w dwóch różnych miejscach samolotu), ale z tego co potem opowiadał, wynikało, że czas minął mu w podobny sposób.




Wkrótce zrobiliśmy kółko nad Marrakeszem i równo o 10:30 czasu lokalnego samolot przyziemił na drodze startowej lotniska Menara. Po krótkim kołowaniu czekało nas jeszcze oczekiwanie na autobus i kilka minut przed 11 otrzymaliśmy do wypełnienia karty pobytu, z którymi trzeba się zgłosić do kontroli paszportowej.

Na kartach pobytu (Fiche d'Embarquement) na wypełnienie czeka data przylotu, nr rejsu, imię oraz nazwisko, data i miejsce urodzenia, narodowość i kraj zamieszkania, zawód, nr paszportu, miejsce przeznaczenia oraz miejsce rozpoczęcia podróży, a także adres obiektu noclegowego do którego się udajemy oraz motyw przyjazdu.

Pogranicznik podpytywał trochę o cel podróży, który widocznie na papierze był zapisany w sposób niewystarczający (poprosił o doprecyzowanie miejsca noclegowego), ale poza tym nie robił żadnych problemów. Tym razem ubiegłem Kamila i jako pierwszy z naszej dwójki oficjalnie znalazłem się w Maroku 😊

Chwilę czekania wykorzystałem na rozejrzenie się i parę zdjęć terminala, który naprawdę robi wrażenie. Podobał mi się sposób rozświetlenia bryły i detale nawiązujące do kultury Berberów - przypomnijmy, rdzennych mieszkańców Afryki Północnej.


Terminal przylotów w Marrakeszu

Port Lotniczy Marrakesz-Menara w trzech językach - arabskim, berberyjskim i francuskim


Z lotniska wymknęliśmy się niezauważeni, zatem udało się uniknąć dyskusji z czatującymi przy terminalu taksówkarzami. Zadowoleni rozpoczęliśmy długi spacer w stronę centrum miasta; początkowo do ronda, a następnie wzdłuż ruchliwej alei Guemassa. Innych spacerowiczów na chodniku brakowało, po pobliskiej, szerokiej arterii jeździły za to setki brzęczących motocykli i skuterów. Po kilku minutach przyglądania się, powróciły do mnie wspomnienia sprzed dobrych kilkunastu lat z tunezyjskiej Susy (Sousse), w której mieszkałem z rodzicami podczas jednych z naszych wspólnych wakacji, zapadającej w pamięć między innymi drażniącymi odgłosami jednośladów i jednolitymi żółtymi taksówkami, starymi renault. Tu w Marrakeszu taksówki wprawdzie miały inny kolor, ale od razu dostrzec można było dominację dacii, a więc technologia francuskiej marki pozostała obecna.


Z alei Guemassa przeskoczyliśmy na aleję Menara, a następnie aleję Księcia Mulaja Raszida, nazwaną tak na cześć brata panującego obecnie w Maroku Króla Mohammada VI, która doprowadziła nas do pierwszego celu, centrum handlowego Menara Mall, znanego głównie z tego, że to tam znajduje się jedyny sklep w Marrakeszu, gdzie można kupić alkohol.

My jednak zmierzaliśmy tam nie po butelki z wysokoprocentowym trunkiem, a po kilka podstawowych artykułów jak woda, coca-cola czy coś w rodzaju niewielkiej pizzy. Brzmi mało marokańsko, ale tego dnia nasza wizyta w Marrakeszu miała trwać jak najkrócej, chcieliśmy się obyć bez niepotrzebnego zatrzymywania. Deadline był dla obu nas jasny - musieliśmy do wieczora za wszelką cenę znaleźć się w Imlil.

Po zakupach (płatność revolutem) w galerii skupiającej niewątpliwie średnią i wyższą marokańską klasę, wyszliśmy na pobliski Bulwar Mohameda VI, aby odwiedzieć drugi istotny na naszej drodze przybytek. Przygotowując się do wyjazdu czytałem, że nie należy wymieniać pieniędzy na lotnisku, lepiej wybrać się do miasta i tam odwiedzić jeden z kantorów, tak też zrobiliśmy. Ponieważ w Maroku kursy w bankach nie różniły się zanadto od tych w prywatnych kantorach to padło na kantor mieszczący się na tyłach sąsiadującego z centrum handlowym banku (Banque Populaire centre d'affaire Toubkal). Po okazaniu paszportu po dosyć krótkiej procedurze wymieniliśmy euro, z którymi wylatywaliśmy z Polski, na marokańskie dirhamy.

Co do waluty, to mam jedną radę. Przed wylotem sprawdźcie dokładnie kursy nie tylko euro, ale także dolara amerykańskiego i funta szterlinga. Nie zawsze bowiem operacja PLN->EUR->MAD musi być tą najbardziej opłacalną, natomiast obie z wymienionych przeze mnie walut bez problemu wymienicie po przylocie do Maroka.

Szerokie zielone aleje i promieniście rozchodzące się ulice - symbol Nowego Miasta i pamiątka po Francuzach

Wyposażeni w niezbędną ilość gotówki na następne dni ruszyliśmy w stronę ścisłego centrum miasta, zmierzyć się z najtrudniejszą dziś czynnością - zorganizowaniem sobie transportu do Imlil.

W tym celu z hotelowo-apartamentowej okolicy Bulwaru Mohammeda VI przeszliśmy na zachodni skraj medyny, w okolice Placu Bab Doukkala, przy którym mieści się jeden z dwóch głównych węzłów komunikacyjnych miasta - odjeżdżają stąd autobusy miejskie i podmiejskie, obok znajduje się dworzec międzymiastowy (Gare Routiere) i centralny postój taksówek (Station de grand taxis).

W opisywanej części Maroka występują cztery środki transportu:
  • petit taxi - zwykłe, maksymalnie czteroosobowe taksówki, zazwyczaj dacie;
  • grand taxi - z reguły jest nim 7-miejscowy van (bardzo popularna dacia lodgy czasem jakiś starawy mercedes); należy pamiętać, że podróż grand taxi łączy się z oczekiwaniem aż taksówka się wypełni (no chyba, że ją wykupimy), tego rodzaju środek transportu potrafi być jednak bardzo efektywny, jeśli trafimy na postój grand taxi w odpowiednim momencie - koszty przejazdu bowiem będą dzielić się na dużą liczbę osób, zaś czas podróży z uwagi na to, że wszyscy pasażerowie podróżują na wspólnej trasie będzie bardzo krótki;
  • bus - to pojazdy będące odpowiednikiem marszrutki, zarówno pod kątem wizualnym jak i cenowym. Stare mercedesy 307d są obecne na trasie Marrakesz-Imlil-Marrakesz, ale ich kursowanie stanowi dla mnie nierozstrzygniętą zagadkę;
  • autobus - ze względu na ubogą sieć kolejową często stanowią główny środek transportu między większymi miastami. Warto pamiętać, że prywatni przewoźnicy odjeżdżają z dworca międzymiastowego (Gare Routiere), na którym panuje chaos i który sprawia mało przyjemne wrażenie - dwaj główni państwowi przewoźnicy - Supra Bus i CTM odjeżdżają spod dworca kolejowego, położonego w znaczym oddaleniu od medyny, w Ville Nouvelle (na tzw. Nowym Mieście)
Ruchliwe okolice dworca międzymiastowego i głównego postoju taksówek

Patrząc na postój taksówek - gigantyczny plac o długości prawie 200 metrów i szerokości mniej więcej 75 metrów szczelnie wypełniony samochodami - upewniłem się tylko w przekonaniu, że łatwo nie będzie. Zacząłem jednak odważnie - gdy kilkanaście sekund po naszym wkroczeniu na plac zaczęli się nami interesować lokalni taksówkarze, spróbowałem zacząć negocjacje wyuczonym wieczorami zdaniem po francusku, ale popełniłem identyczny błąd jak przed laty mój wujek, który zajechawszy jeszcze w czasach dalece przedschengenowskich do jednego z miast leżących za naszą zachodnią granicą, przygotował sobie starannie wypowiedź w języku Goethego, po czym z poważną miną zadał je przypadkowemu przechodniowi, słysząc w odwecie płynnie wypowiedziane zdanie wielokrotnie złożone, z którego nic nie zrozumiał. Dopiero później zrezygnowany podjechał dziesięć metrów, zaczepił kolejnego jegomościa i dukając słowo po słowie ponowił pytanie, uzyskując zamiast rozbudowanej wypowiedzi kilka zrozumiałych haseł i wymownych gestów.

Miałem nadzieję, że wyuczywszy się paru zdań i kilkunastu liczebników sobie poradzę i może na targu przy wskazywaniu pomarańczy wypadłbym nienajgorzej, ale nie przy wykłócaniu się o stawkę z taksówkarzem czy grupą taksówkarzy, z których krzyków nie mogłem niczego zrozumieć. Koniec końców zrezygnowany wyciągnąłem zza pazuchy opcję awaryjną - notes - i poprosiłem o wypisywanie kwot na kartkach papieru.

Wśród taksówek dacia dacię pogania

Taksówkarze nie chcieli zejść poniżej 130 MAD, więc uznałem, że czas skonsultować się z Kamilem, który w tym samym czasie pilnował plecaków. W czasie gdy zdawałem mu sprawozdanie, naszą rozmowę usłyszał młody mężczyzna, który poinformował nas, żeby taksówki do Imlil szukać na drugim z postojów grand taxi - na południe od słynnego placu Dżama el-Fana - argumentując prawdopodobieństwem, iż znajdziemy tam również innych współpasażerów na taką podróż.

Podziękowaliśmy przechodniowi i po krótkiej naradzie opuściliśmy okolice dworca autobusowego. O drugim postoju owszem wiedziałem, natomiast nie sądziłem, że lokalsi korzystają w przeważającej większości - jak twierdził nasz rozmówca - właśnie z niego.

Na szczęście główny punkt miasta oddalony jest od dworca autobusowego o mniej więcej 2,5 kilometra, tak więc dystans pokonaliśmy w mniej więcej 30 minut. Po drodze minęliśmy, dość nieoczekiwanie, bo wyróżniającego się mocno z tłumu solarisa metrostyle, którego widok sprawił mi ogromną przyjemność - sukces tej marki, dla mnie jako pasjonata szeroko rozumianej tematyki transportowej, jest szczególnie bliski, a jest tym większy, że jej gwałtowny rozwój przypadł na okres mojego dorastania - przez lata dojeżdzając do szkoły, patrzyłem jak stopniowo dominacja ikarusów i jelczy na ulicach moich rodzinnych Gliwic się kończy, a w zamian pojawia się fala autobusów z zielonym jamnikiem. Pamiętam swoją ekscytację jak solaris zdobywał pierwszy gigantyczny kontrakt produkując 250 autobusów dla Berlina, i ogromną dumę czuję za każdym razem, gdy widzę solarisy podczas swoich wyjazdów zagranicznych. A spotkać je można w Skandynawii, w Niemczech, w Austrii, we Włoszech, we Francji, na Bałkanach, w Pribałtice, w Czechach czy na Słowacji, słowem w całej Europie. Maroko było pierwszym przypadkiem, gdy na żywo widziałem pojazdy z Bolechowa poza Starym Kontynentem, choć wiem, że są one obecne także w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, azjatyckiej części Turcji czy w Izraelu.

Solarisy Metrostyle przyjechały do Marrakeszu w ramach realizacji wdrożonego w 2014 roku i wartego 6,3 mld MAD (ok. 2,6 mld PLN) programu "Marrakech, cité du renouveau permanent" (dosł. Marrakesz, miasto nieustannej odnowy), który objął m.in. modernizację infrastruktury transportowej miasta, budowę nowych mieszkań czy rewitalizację zabytków 

No ale koniec z tą prywatą! Minęliśmy 18-metrowy pojazd stojący na przystanku i po przejściu przez kolejną ulicę trafiliśmy na kolejny gigantyczny postój taksówek (tak i w Tunezji, jak i Turcji zawsze było to dla mnie najbardziej stresogenne doświadczenie wyjazdu). Dziesiątki petit taxi, potem dziesiątki grand taxi, krzyki, ryki - to trzeba albo lubić albo się nie przejmować.

No, ale transport sam się nie zorganizuje.

Podszedłem do pierwszego z brzegu Berbera, ubranego tradycyjnie w dżelabę i kufi, który widząc nas zaczął krzyczeć "Taxi to Imlil!" przybierając możliwie poważną minę i rzuciłem 100 MAD. Mężczyznę najwyraźniej rozbawiła moja propozycja, bo zawołał drugiego i obaj zaczęli się śmiać. Gdy przestali zrywać boki, poinformowali nas, że odpowiednia cena tak długiego przejazdu to dwa razy więcej - czyli 200 MAD. Machnąłem ręką do Kamila i zrobiłem zwrot na pięcie. Marokańczycy poszli jednak za nami, od razu obniżając stawkę do 180 MAD. Gdy, świadom upływającego czasu, powróciłem do wcześniejszej kwoty, który proponowano nam na poprzednim postoju, uparty Berber niepozwalający nam odejść do czekającej nieco dalej konkurencji, ponownie się rozeźlił i zaczął opowiadać o tym jak niewiele mu z tej kwoty zostaje, większość bowiem wyda na paliwo.

- Maj frend, 150 MAD, best prajs, speszjal for ju, ju noł? 

Dobra, niech stracę, niech będzie te 150 MAD.


Postój małych taksówek (petit taxi) w pobliżu placu Dżama el-Fana. Znów dominują dacie

Koniec końców z jednej strony wyszliśmy na minus (mogliśmy przecież wziąć taksówkę spod Gare Routiere za 130 MAD i być już prawie w Imlil!), można było to przecież rozegrać dużo taniej podróżując przez Asni (30-40 MAD od osoby przy pełnej taksówce). Sęk w tym, że w tym wypadku trzeba byłoby czekać - to zatem wariant lepszy, gdy dysponujemy czasem (albo cierpliwością). Można było też szukać zielonych minibusów (stare mercedesy), rzekomo kursujących o określonych porach, ale udało mi się wyszukać tylko informację, że takowy odchodzi do Imlil o 10 - nie wiem czy jest to informacja aktualna, zresztą było dużo później, więc i tak byśmy nie zdążyli.

Z drugiej strony po załadowaniu plecaków do bagażnika i przy powolnym opuszczaniu zabudowań Marrakeszu dopadła nas ulga, że to szwendanie się, z dość dużą liczbą niewiadomych, właśnie się skończyło, co więcej, jakby nie patrzeć 150 MAD, czyli 75 MAD od osoby, to jakieś 30-35 złotych. A do pokonania przecież 80 kilometrów, nie w kij dmuchał!

Panorama Atlasu Wysokiego z okolic Asni

Nim wyjechaliśmy z Marrakeszu, poczułem jak dopada mnie w oka mgnieniu zmęczenie. Kątem oka spoglądałem na Kamila, widziałem, że on też zaczyna odczuwać kryzys - chwilę ze sobą walczyłem, wsłuchując się w skoczną melodyjkę pobrzmiewającą z radia, ale wkrótce odpłynąłem. We znaki dawał się jednak poszatkowany sen, zmiana szerokości geograficznej, wreszcie dystans jaki z plecakami pokonaliśmy po Marrakeszu - w sumie przeszliśmy po mieście od przylotu prawie 10 kilometrów!

Obudziłem się za Asni, w momencie gdy, jak się okazało, pędzący na złamanie karku (z naszych doświadczeń wynikało, że to normalka) nasz kierowca, gwałtownie skręcił z drogi R203 na drogę P2005, rozpoczynając tym samym slalom ostatnim odcinkiem drogi z dawnej stolicy królestwa do Imlil. Od tej pory ja i Kamil, który również został wyrwany z objęć Morfeusza, przyglądaliśmy się już panoramom zza okien.

Kilkanaście minut później minęliśmy tabliczki wjazdowe marokańskiego Chamonix i po przejechaniu przez gwarne centrum miejscowości, taksówka zaczęła się stromo wspinać po zboczu ku celu naszej podróży niewielkiej berberyjskiej osadzie Tamatert, sąsiadującej od zachodu z Imlil. U wrót - rodzinnego pensjonatu "Les Jardins du Toubkal", znaleźliśmy się o godz. 17, zatem od momentu opuszczenia terminala nie zdążyło minąć pięć godzin.


Na spotkanie z nami wyszedł gospodarz i po krótkiej wymianie uprzejmości, zapakowaliśmy się do środka obiektu, gdzie najpierw poproszono nas o zostawienie bagaży w sieni (ze względu na kończące się prace w pokoju - tu musicie wiedzieć, że poinformowałem obiekt, że przybędziemy dopiero po 18 - na wszelki wypadek), a następnie poprowadzono na dach, gdzie zaproponowano herbatę.

Gorący napój smakował wybornie. Chwilę podyskutowaliśmy z Kamilem o drodze i wnioskach z tego etapu, po czym obaj zamilkliśmy delektując się słodkawym płynem. Pomału zaczęło do nas dochodzić, gdzie właściwie się znaleźliśmy i, przede wszystkim, jak imponujące widoki roztaczają się wokół...

Herbatkę piliśmy na tarasie, z takim o to widoczkiem

Wnętrze naszego pokoju "nr 6"

Krótko po 18, kiedy zaczęło się bardzo szybko robić zimno, zeszliśmy z tarasu i zaszyliśmy się w pokoju. Kiedy Kamil mył się, ja, włożywszy na siebie polar, wyszedłem z aparatem na nasz balkonik, chcąc skorzystać z ostatnich kolorów dnia... Robiłem zdjęcia, kiedy z pobliskiego minaretu odezwał się muezzin wzywający wiernych do maghribu, wypełniający dolinę melodyjnymi dźwiękami ezanu, który w tym wysokogórskim otoczeniu wydawał się być jeszcze bardziej nastrojowy niż zwykle.

Unoszący się nad miastami i wioskami ezan stanowi w moim odczuciu bardzo często wyjątkową wartość artystyczną. Tu muszę dodać, iż wynika to z prostego faktu, że owe wezwanie, zwane także adhanem, powinno być recytowane "ludzkim głosem", dlatego jak świat islamu długi i szeroki, tak usłyszeć w nim można sporo różnic - mimo jednolitego tekstu - czających się w interpretacji, zaśpiewie czy wreszcie w samym tembrze głosu muezzina. Na ową niepowtarzalność wpływa również kwestia zmian rodzaju otoczenia oraz pory dnia - ezan inaczej wybrzmiewa oczywiście w niewielkim miasteczku położonym w górskiej dolinie, a inaczej w środku ruchliwej medyny, gdzie łączą się dźwięki płynące z wielu pobliskich meczetów i medres.

Pochodzenie ezanu i roli samego muezzina nie jest do końca jasne i pozostaje kwestią dyskusyjną dla różnych odłamów islamu. W hadisach autorstwa sunnickich teologów wątek ten sprowadza się do dwóch postaci związanych z Mahometem, Abdullaha ibn-Zayida oraz Bilala ibn-Rabaha, i wspominany jest mniej więcej w sposób następujący:

Kiedy liczba wiernych gromadzących się na salat (modlitwę) gwałtownie zaczęła rosnąć Mahomet zaczął zastanawiać się nad sposobem ich informowania o nadejściu pory przybycia do meczetu. Sahabi (towarzysze Mahometa; takim był m.in. ibn-Zayid) zaczęli zatem zastanawiać się jak rozwiązać ten problem - proponując różne sposoby, zarówno znane Żydom - użycie rogu (szofar) - jak i chrześcijanom - (użycie dzwonów) - a także rozpalanie ognia. Prorokowi żadna z idei się jednak nie podobała i wszystkie odrzucał. Wreszcie pewnego dnia przyszedł do niego ibn-Zayid, mówiąc, że miał sen, w którym Allah objawił mu treść wezwania do modlitwy, polecając by ibn-Rabah (wyzwolony przez Mahometa czarnoskóry abisyński niewolnik) wszedł do meczetu i z niego ją recytował jako, że był obdarzony donośnym i pięknym głosem. [źródło][źródło]

Warto dodać, że w zależności od hadisu i autora owe przypowieści, przytaczane przez sunnickich uczonych, nieco się od siebie różnią - w niektórych księgach to Mahomet słysząc opis snu ibn-Zayida wyznacza ibn-Rabaha do roli pierwszego muezzina.

Z kolei szyici twierdzą, że nie było żadnych snów - Mahomet nakazał wprost nawoływać w ten sposób wiernych do modlitwy, choć są zgodni, że to ibn-Rabah był pierwszym z muezzinów.

Widok z balkonu na wieś Tamatert

Nieco dalej, w blasku zachodzącego słońca ukryty Imlil.

Po lewej Aguelzim (3632 i 3542 m n.p.m.) w centrum zdjęcia Adrar Adi (3129 m n.p.m.), który występuje na mapach również pod nazwami Adrar El Hajj i Adrar Adj

Już po zmroku, kiedy sam nacieszyłem się gorącą kąpielą, czekała nas dyskusja na temat planów na kolejny dzień. A więc rano śniadanie, potem możliwie szybkie wyjście do Imlil - rzecz najważniejsza - znalezienie przewodnika, ugadanie stawki, ewentualnie dołączenie się do jakiejś grupy. Potem obiad i w zależności od pory spacer aklimatyzacyjny na jeden ze szczytów w okolicy.

Brzmiało to wszystko jak konkretny scenariusz, ale w rzeczywistości kładłem się do łóżka niespokojny. Zaczytywałem się w notatkach, a w tym samym czasie Kamil przeglądał tindera - co niespecjalnie dziwne, okazało się, że najbliższa użytkowniczka znajdowała się w Marrakeszu.

Wypiliśmy jeszcze po herbacie i wczesnym wieczorem, gdzieś koło 22, smacznie już spaliśmy, śniąc o nadchodzącym trekkingu... 

CDN

***

KOMENTARZE

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top