W pogoni za swoim pierwszym czterotysięcznikiem, czyli na Tubkal zimą cz. II - Aklimatyzacja

Część pierwszą znajdziecie TUTAJ.


Usłyszawszy dźwięk budzika, wstałem na raz, wypoczęty i uśmiechnięty, co nie zdarza się zbyt często. Jeszcze lepiej poczułem się otwierając drzwi od balkonu - powiew świeżego powietrza błyskawicznie dodawał wigoru, a spojrzenie na oświetloną słońcem okolicę wzbudzało wręcz poczucie wyrzutu, że o to marnujemy czas siedząc na kwadracie, zamiast śmigać z plecaczkiem po okolicy wykorzystując urlop i doskonałą pogodę.

Wyraźnie mniej zapału do życia miał za to Kamil, który narzekał trochę, że o piątej obudził go muezin, uświadamiając mi, żeby przy pisaniu relacji wspomnieć ku przestrodze, by pamiętać o zatyczkach do uszu, jeśli miewacie słaby sen lub jesteście po prostu wyczuleni na różnego rodzaju dźwięki, tak by potem nie skarżyć się na niechcianą pobudkę 😉

Poranek na tarasie. Wybaczcie słabą jakość - cykane było z komórki

Po 9 wyszliśmy na śniadanie, które składało się z trzech rodzajów lokalnego pieczywa, masła, trzech rodzajów dżemów, oliwek (czarnych i zielonych), jajek na twardo, serków topionych. Do tego herbata - tym razem tradycyjny lipton - i kawa.

Zestaw mało inwazyjny i dający nadzieję, że nasz układ trawienny nie przeżyje większego szoku, a przynajmniej nie w ciągu najbliższych dwóch-trzech dni. Wszystko było smaczne (pieczywko to absolutnie miazga!), jedynie łyk kawy mocno nas rozczarował - w sumie do dziś zastanawiam się czy była to taka lura czy po prostu kawa zbożowa. 


Po śniadaniu wróciliśmy na chwilę do pokoju - głównie po to by zabrać ze sobą plecaki z wodą i rozwiesić na nagrzewającym się balkonie ręczniki - i krótko po 11 opuściliśmy naszą bazę wypadową.

Kilka godzin na słońcu i będzie suche. W końcu jesteśmy w Afryce!

Zbliżenie na Aguelzim widoczny z naszego balkonu - z tyłu widać jego główny, ośnieżony wierzchołek

Sam spacer, oprócz tego, że miał swój nadrzędny cel, czyli właściwe uformowanie ekipy, w której będziemy wyruszać na Tubkal, był także pewnym rozeznaniem się po okolicy, na co poprzedniego dnia trochę zabrakło czasu.

Nie wyruszaliśmy zatem jeszcze na szczyt, nie mieliśmy umówionego na zicher przewodnika, ale kurde bele, jacy byliśmy szczęśliwi i podekscytowani tym wszystkim...


Tamatert, a konkretnie nasza baza, oddalona była o około 3 km od Imlil, zatem pobyt w niej wiązał się z pokonywaniem dodatkowego dystansu, natomiast takie rozwiązanie miało swoje plusy - po pierwsze wymagało od nas jakiegoś rozruchu przed planowanym trekkingiem, po drugie wreszcie, oznaczało spędzenie dwóch nocy na wysokości blisko 2000 m n.p.m (Imlil leży na 1740 m n.p.m., zatem zyskiwaliśmy jeszcze 200 m). Przyzwyczejenie organizmu do snu na takiej wysokości pozwalało sądzić, że noc w schronisku na 3200 m n.p.m. nie okaże się być nazbyt wyczerpująca.



Widok na miejscowość Ait Souka położoną na północ od drogi łączącej Imlil z Tamatert

Znakomita większość domów w Imlil świadczy usługi noclegowe

Spacer po centrum miejscowości zaczęliśmy od odwiedzenia lokalnych biur turystycznych organizujących trekkingi po okolicy, gdzie wypytywaliśmy o warunki i koszta, przy okazji podpatrując czy może w sąsiedztwie nie plącze się jakaś inna zbłąkana dusza. Pod jednym z takich obiektów zastaliśmy dwie młode Niemki, które z daleka wydawały się idealnie wpisywać w te nasze założenia, dlatego od razu podeszliśmy do nich, wypytując o ich plany.

Niemki chwilę rozmawiały z którymś z przewodników, potem same się naradziły i ostatecznie uznały, że nie wybierają się na Tubkal, w zamian wybierając się na łatwiejszą wycieczkę po okolicy, dlatego koniec końców zrezygnowani opuściliśmy teren biura i podreptaliśmy w stronę "głównego" skrzyżowania, licząc na to, że tam może jeszcze kogoś złapiemy.

Podążając w górę w pewnym momencie zauważyłem stojącego przy witrynie sklepowej przewodnika, o którym rozmawiałem przed wyjazdem z Moniką Witkowską, będącą na Tubkalu miesiąc wcześniej. Monika była chyba pierwsza osobą publiczną, która na szczyt wybierała się po wprowadzeniu zmian w organizacji trekkingów po okolicy, w związku z czym była moim głównym źródłem informacji przed wyjazdem. Zdając sobie sprawę, że nie mam szerokiego rozeznania w temacie przewodników górskich, postanowiłem jej zaufać i w Imlil odszukać Mohammeda, z którym ona sama wchodziła na szczyt.

Znalezenie go w gwarnym centrum Imlil było zatem pierwszym sukcesem. Drugim miało być dogadanie się - ku naszemu zadowoleniu dwa kolejne dni Mohammed - który był młodym chłopakiem w naszym wieku - miał wolne. Zobowiązał się nas wziąć za 80 euro (do podziału na liczbę osób uczestniczących w trekkingu), załatwiając także z góry temat noclegu - płatny osobno na miejscu.

Umówieni opuściliśmy lokal, zastanawiając się co dalej. Skoro ogarnęliśmy przewodnika, to pozostało przed sobą przyznać, że do nikogo się już nie podczepimy, ale może ktoś doczepi się do nas? Przeszliśmy może z 10 metrów, gdy usłyszeliśmy jakieś nawoływanie - w języku polskim. Ki czort? Rozglądaliśmy się dookoła siebie, dopiero po chwili uzmysławiając sobie, że wołanie dochodzi z góry, z dachu jednego z budynków, na którym ujrzeliśmy młodego chłopaka. Kazał nam na siebie poczekać, więc wymieniliśmy z Kamilem porozumiewawczo spojrzenia i zatrzymaliśmy się przed wejściem. Chwilę później rodak ukazał nam się w drzwiach i spytał czy mamy chwilę czasu.

Mieliśmy. Po przedstawieniu się nam, Mateusz zaproponował kawę, na co przystaliśmy z zadowoleniem z uwagi na poranny kawowy niedosyt, i zaprowadził nas na górę, skąd, jak twierdził, wszystko widać lepiej. Cóż, miał rację.

Widok na "centrum" Imlil

Gdy kelner podszedł do nas z pachnącą już z daleka parzoną kawą, domówiliśmy jeszcze z Kamilem po zbożowym placku wypełnionym warzywami i zaczęliśmy rozmowę z naszym niespodziewanie poznanym rodakiem. Mateusz jak się okazało był już po zdobyciu Tubkalu i lada moment miał kierować się w stronę Asni. Dzięki spotkaniu mogliśmy zatem uzyskać najświeższe informacje o nadchodzącej drodze, z których najważniejsza chyba była ta związana z aktualnymi warunkami śniegowymi. Mateusz podkreślał tendencję do szybkiego robienia się ciapy i zwracał uwagę, że kluczowe jest szybkie wyjście na szczyt, tak żeby nie tracić sił na przedzieranie się przez mokry śnieg.

Lunch prezentował się następująco

Po przejściu przez panujące na drodze warunki temat rozmowy przeniósł się na przewodników. Opowiedzieliśmy o naszych ustaleniach Mateuszowi, dowiadując się, że on sam przed przyjazdem do Imlil, szukał chętnych na jednej z grup na facebooku i tam dowiedział się, że w podobnym terminie pod Tubkal zawitać ma niejaki Karol. Ostatecznie nie udało im się zgrać na wspólną wędrówkę, ale Mateusz pewien tego, że wkrótce jego wcześniejszy rozmówca do Imlil przybędzie, obiecał skontaktować się z nim, wyjaśniając całą sytuację. Przy okazji zostawił nam też sam namiar do człowieka.


Nieco zaskoczeni rozwojem sytuacji rozstaliśmy się obiecując, że damy znać jak potoczyła się sytuacja. Po tym jak Mateusz nas zostawił, posiedzieliśmy jeszcze chwilę, korzystając z dobrodziejstw chwili - resztek smacznego naparu i szerokiego widoku na życie toczące się poniżej.

Krótko po drugiej wyszliśmy z baru i mimo wysokiej temperatury, skierowaliśmy się szybko w stronę bazy - nie zakładałem takiego spotkania, toteż, jeśli chcieliśmy zaliczyć jeszcze trekking aklimatyzacyjny, to trzeba było wracać. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze sklep, kupując dwie nowe duże wody mineralne i po lodzie na patyku.


Wracając do Tamatert, zatrzymaliśmy się jeszcze na krótką sesję z górującym nad okolicą masywem Aksoual - Azrou Tamadout, który wita wszystkich przyjezdnych do Imlil, skutecznie zasłaniając przed nimi sam Tubkal.



Przed samą kwaterą spotkaliśmy jeszcze dwóch malców kopiących piłę. W pewnym momencie jeden z nich nie przyjął silniejszego uderzenia swojego kolegi i futbolówka potoczyła się w stronę Kamila, który z ogromną chęcią do niej dopadł i włączył się w wymianę podań. Chwilę przyglądałem się widowisku, czując podziw dla wytrwałości malca, który za każdym razem gdy tylko piłka opuszczała asfalt i staczała się po zboczu, zbiegał w tych swoich klapkach z ogromną radością na twarzy i z takim samym zadowoleniem wbiegał z powrotem na drogę.


Osada Tamatert i wznoszący się nad nią Aksoual (3910 m n.p.m.)

Mimo nieplanowanej pauzy, w pensjonacie byliśmy za piętnaście trzecia. Ukłoniliśmy się właścicielowi i szybko przemknęliśmy do pokoju, wziąć prysznic i przepakować się przed popołudniową wędrówką.

Co potrzebowaliśmy na naszą pierwszą górską wyrypę? W zasadzie to niewiele ponad to co trzymaliśmy, wzięliśmy trochę orzechów i słodyczy plus po dodatkowej butelce wody zakupionej w Imlil. W tak zwanym między czasie okazało się, że napisał do mnie Karol (Mateusz zatem wyjątkowo szybko działał!), któremu tuż przed wyjściem zdążyłem pokrótce przedstawić ustalenia z przewodnikiem.

Wychodzimy na szlak. Po lewej nasza zacna kwaterka

Po powtórnym wyjściu z budynku skierowaliśmy się - po raz pierwszy i ostatni - w prawo, w stronę położonej gdzieś ponad nami przełęczy Tizi-n-Tamatert (wg różnych źródeł 2279 lub 2280 m n.p.m.), do której mieliśmy ok. 300 metrów podejścia i mniej więcej 2,5 km drogi.

Kamil na początkowym odcinku trasy na przełęcz

Jeśli popatrzycie na mapę, to zobaczycie, że przez przełęcz przechodzi droga, dokładnie ta sama, która przechodzi obok Les Jardins de Toubkal, ale spokojnie - nie jest to równoznaczne z koniecznością dreptania po asfalcie. Cały numer polega na tym, że chadzają tędy nie tylko turyści, ale także mieszkańcy osad znajdujących się po drugiej stronie gór. A ci przez lata wydeptali piękny system skrótów umożliwiający minimalizację dreptania po asfaltowej nawierzchni.

Do wysokości mniej więcej 2100 m n.p.m., której osiągnięcie łatwo wyczuć poprzez ponowne przekroczenie szosy, wiele się nie dzieje, ale powyżej tej granicy widoki zaczynają nabierać animuszu 😏

Droga swoje a my... też swoje 😉

Oprócz doskonale znajomej nam pary Aguelzim i Adrar Ajji w panoramie w tym momencie obecne są także szczyty położone mniej więcej na wysokości Tubkala. Mowa tu przede wszystkim o Biiguinoussenne, dwuwierzchołkowej Afelli i Akioud.


Tubkal i co oprócz niego?

W świadomości większości z nas Atlas Wysoki to tylko i wyłącznie Tubkal. Tymczasem w tym paśmie, podzielonym na trzy podgrupy: Zachodni, Centralny i Wschodni Atlas Wysoki, według Hermanna Kiendlera, autora Bergfuhrer Afrika (dosł. Górskiego Przewodnika po Afryce), znajduje się łącznie dziewięć czterotysięczników. Są to: Timesguida (4089 m n.p.m.) i Ras-Ouanakrim (4082 m n.p.m.) - bliźniacze wierzchołki masywu Ouanakrim, M'Goun (4068 m n.p.m.), wierzchołek południowy masywu Afella (4043 m n.p.m.), Akioud (4035 m n.p.m.), Zachodni Tubkal, zwany również Małym Tubkalem (4030 m n.p.m.), Imouzzer (4010 m n.p.m.) oraz Biiguinoussenne (4002 m n.p.m.).

Wszystkie z nich, za wyjątkiem Jebela M'Goun, będącego najwyższym szczytem Wschodniego Atlasu Wysokiego i odległego tym samym od Imlil o jakieś 150 km w linii prostej, są dostępne w zasięgu jednodniowej wycieczki ze schronisk pod Tubkalem. Przybywając tam na kilka dni naprawdę można się obłowić!


Szybkie szkolenie z topografii

Przeglądając mapę tych terenów tradycyjnie warto poznać znaczenia popularnych określeń. Oprócz znajomego jebel vel jabal, które funkcjonuje w języku arabskim oraz jego dialektach i oznacza, przypomnijmy, górę, należy przytoczyć tożsame określenie funkcjonujące w językach berberyjskich, a więc adrar, pojawiające się w okolicy kilkukrotnie (np. Adrar Ajji, Adrar Oukameiden), a także określenie azrou oznaczające skałę (Azrou-n-Tamadout). Warto również zapamiętać berberyjskie słowo tizi, oznaczające siodło/przełęcz.

Tizi-n-Tamatert przywitała nas lokalnym barem i rozstawionymi krzesełkami, czekającymi na amatorów tutejszych wyciskanych soków, o których opowiem nieco później.

Po zaplanowanej krótkiej przerwie, z przełęczy mieliśmy ruszyć na północ granią na pobliski Aourirt-n-Ouassif (w internetach obecny również pod nazwą Tamalaroute - 2726 m n.p.m.), ale ścieżki, którą miałem odnotowaną jeszcze z czasów przedwyjazdowych, nie mogłem odnaleźć. Choć być może jest; przyznaję, nie szukaliśmy zbyt dokładnie nie chcąc wzbudzać ciekawości urzędującego tutaj Berbera. 

W dole zabudowania wsi Tinghourine, w tle Oukameiden

Przygotowany na ewentualne kłopoty, sięgnąłem po plan B, zakładający podejście na zwornikowy szczyt położony już w masywie Aksouala. Ale nim zaczęliśmy dalszy etap wspinaczki, czekał nas jeszcze miły trawers ze wspaniałymi widokami na sąsiednią dolinę, dostępną dla zmotoryzowanych tylko tędy - przez Tizi-n-Tamatert. Niby tak blisko turystycznego Imlil, a to już kompletnie inny świat (no, może poza słupem wysokiego napięcia 😂)


Dolina Rhirhaia, w której leżą wioski Ikkiss, Amssakrou, Tamgaist i Tacheddirt, jest jednak atrakcyjnym punktem wypadowym w masywy Oukameiden (3273 m n.p.m.) i Amgour (3616 m n.p.m.), dlatego turyści czasem ją jednak odwiedzają. Wbrew temu co można by pozornie sądzić, ten pierwszy jest największym w Maroku ośrodkiem narciarskim (sic!), tyle, że cała infrastruktura znajduje się na jego północnych zboczach, stąd z Tizi-n-Tamatert jej oczywiście nie zobaczymy.

Najwyżej położona wieś w dolinie - Tacheddirt - znajduje się na wysokości 2250-2300 m n.p.m. Ponad nią znajduje się Przełęcz Tacheddirt (Tizi-n-Tacheddirt - 3170 m n.p.m.).

Wschodnie przedłużenie grani, w której znajduje się Aksoual - z lewej strony Inghemar (Adrar n'Inghemar - 3892 m n.p.m.), z prawej Bou Igouenouane (3882 m n.p.m.). Tak przynajmniej jest na większości map, choć zdarzają się również przypadki, w których szczyt opisany jako Bou Igouenouane to Tamda, natomiast sam Bou Igouenouane rzekomo znajduje się tam gdzie Inghemar. Są to jednak pojedyncze przypadki, stąd trzymam się pierwszego z wymienionych podziałów

Po przejściu jeszcze krótkiego fragmentu drogą, która za przełęczą zdawała się tracić asfaltową nawierzchnię, przeskoczyliśmy na zbocze i przecinając kępy lokalnych traw przedzielone gdzieniegdzie śniegiem, zaczęliśmy podchodzić, od czasu do czasu zatrzymując się, by ocenić naszą odległość od ostrza grani i jednocześnie spojrzeć na panoramy.

Z lewej Amgour z tymże główny wierzchołek to ten, który wydaje się niższy; niemalże pośrodku wspomniana przełęcz Tizi-n-Tachaddert. Na prawo od niej kolejno szczyty Adrar Inghemar i Bou Igouenouane, z prawej strony (tam gdzie na zboczach zalega dużo śniegu) popularna przełęcz Tizi-n-Likemt (3555 m n.p.m.)

Widok w stronę wylotu doliny Rhirhaia

Adrar Oukameiden na zboczach którego znajduje się ośrodek narciarski


Kilkanaście minut przed piątą (1h 20min z pensjonatu) dotarliśmy na mało wybitny wierzchołek (ok. 2650 m n.p.m.) udekorowany skałkami, podcięty stromym urwiskiem od strony zachodniej. A więc jednak udało się uniknąć problemów orientacyjnych i o rozsądnej porze na niego dotrzeć!


Do zachodu, a zatem i gwałtownej zmiany temperatur, zbyt wiele czasu nie mieliśmy, dlatego wsunęliśmy po batoniku, zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć i zaczęliśmy się przygotowywać do zejścia. Przełęcz teraz mieliśmy na oku, można więc było zakładać znacznie szybszy marsz po bezdrożach.


Z bezimiennego wierzchołka oprócz niczym niezmąconej panoramy rozległego masywu Aksouala roztaczał się kapitalny widok na zabudowania Imlil i sąsiednich wsi - Ait Souka i Tamatert. Ponad zabudowaniami z kolei wznosił się masyw Tasghimout i rozdzielająca go od ośnieżonego El Hajji przełęcz - Tizi-n-Mzik - będąca popularnym celem lekkich trekkingów. Niewykluczone, że spotkane wcześniej Niemki wybierały się właśnie tam.




Do przełęczy początkowo schodziliśmy ściśle granią, choć miejscami teren spychał nas na łagodniejsze, północno-wschodnie zbocze. Całość szła dosyć opornie, bo chowające się powoli słońce wyciągało z brunatnordzawych szczytów rozsianych po okolicy to co najlepsze i zatrzymywało nas raz po raz - zbyt mało mieliśmy czasu by oswoić się z tym nietypowym krajobrazem, odmiennym jednak nawet od Gór Betyckich.

Aourirt-n-Ouassif - pierwotny cel popołudniowej wycieczki

Jeszcze raz panorama masywu Aksouala - tym razem wzbogacona o szczycik na który weszliśmy (pierwszy z lewej)

Nurtującym paradoksem było też to, że choć nie poruszaliśmy się po zupełnym pustkowiu - w końcu po obu stronach grzbietu dostrzec można było berberyjskie osady - to czuliśmy się zupełnie odizolowani, chyba głównie ze względu na ograniczenia infrastrukturalne. Droga wprawdzie gdzieś w sąsiedztwie przebiegała, ale więcej ludzi spotkaliśmy na pieszym spacerze niż w samochodach, zamiast dźwięku silników ciszę przerwało w pewnym momencie jedynie nawoływanie muezina.





W rejon Tizi-n-Tamatert wyszliśmy po zachodniej stronie grzbietu, omijając tym razem najniżej położony punkt przełęczy. Bez zatrzymywania się zeskoczyliśmy z kamienistego zbocza najpierw na drogę asfaltową, a następnie na znajomy sprzed kilku godzin skrót. Przystanałem dopiero podczas przechodzenia przez sosnowy zagajnik aby spojrzeć na pokonany grzbiecik i odszukać skalną ambonkę, na której spędziliśmy kilkanaście minut.

"Nasz" szczycik to ta trójkątna ambona skalna

Atlas szybko mi się spodobał nie tylko ze względu na swoje ciepłe barwy czy doskonale zachowaną naturalną zabudowę lokalnych wiosek, urzekł mnie w pewien sposób swoją niebagatelną topografią, która - przynajmniej na północ od grzbietu głównego - jest na tyle skomplikowana, że organizując sobie wycieczki, nawet na dość niewielkim skrawku gór, chociażby wokół Imlil, mamy szansę poznać okoliczne grzbiety z różnej perspektywy, mierząc się czasem z wątpliwościami czy góra na którą patrzymy to ta sama góra, którą widzieliśmy dnia poprzedniego z pozornie nieodległego punktu. Kluczowe znaczenie ma tutaj liczba bocznych krótkich grani, nierzadko ciasne i głębokie doliny oraz wreszcie struktura poszczególnych szczytów.


Trzeba też przyznać, że w tej części Atlasu na pewno brakuje jednoznacznie rozpoznawalnego wierzchołka, który przybyszowi nie mającemu większej znajomości lokalnej topografii, utkwi w pamięci. Z jednej strony może to być wada (zwłaszcza pod kątem promocyjnym), z drugiej jednak pewna zaleta - na takich charakterystycznych szczytach mających metkę niepowtarzalnych podświadomie skupia się swoją uwagę i poniekąd umyka nam możliwość poszukiwania na własną rękę takich lokalnych ikon.



Oślepieni zachodzącym słońcem naszą bazę powtórnie osiągnęliśmy o 18:10 (idealna pora!), zatem ten popołudniowy krótki trekking zdążyliśmy zamknąć w trzech godzinach. 


Po powrocie do pokoju od razu połączyłem się z wi-fi niecierpliwie wyczekując nowych wiadomości od Karola. Po tym jak messenger się zaktualizował, dotarło do mnie sporo informacji, z których wynikało, że chłopak miał dotrzeć do Marrakeszu, gdzie będzie nocował, z uwagą, że ciężko będzie mu się dostać następnego dnia do Imlil na dziewiątą, czyli przypomnę - porę, na którą umówiliśmy się z Mohamedem. Pytał więc czy nie moglibyśmy wymarszu przesunąć minimum o godzinę, a ponieważ uznaliśmy z Kamilem, że zapowiada się ciekawa przygoda, a przy okazji i możliwość rozłożenia największego wydatku tego wyjazdu na trzech a nie dwóch, to nie wahając się ani chwili napisałem do naszego przewodnika, który bardzo szybko mi odpisał, że zgadza się na korektę wcześniej uzgodnionego planu.

A więc byliśmy o krok do przodu!

Krok, bo przed nami jak się okazało było jeszcze sporo kwestii do rozwiązania. Karol bowiem, w przeciwieństwie do nas, nie przybył do Maroka tylko po to by odwiedzić Tubkal - jego pobyt w okolicy stanowił element wielomiesięcznej podróży autostopem, którą przy okazji chciał uhonorować zdobyciem najwyższego szczytu Afryki Północnej. Nie, nie planował tego robić w tym konkretnym dniu, ale słysząc o naszej obecności doszedł do wniosku, że być może dobrze połączyć siły.

Przyznacie zatem, że w takim towarzystwie kolejne dwa dni zapowiadały się wyjątkowo interesująco 😁

CDN

KOMENTARZE

2 comments:

  1. Czekam na ciąg dalszy :) Wszedłem poczytać o pierwszym etapie, czyli przelocie i dotarciu do Imlil, ale tak mnie wciągnął wpis, że nie wiem kiedy przełączyłem na dalszą część ;)

    OdpowiedzUsuń

Back
to top