Opowiedzieć Wam wyjątkowo krótki żart?
"2020".
Tak, to koniec tego żartu. Żartu z kategorii "Czarny humor", z którego może kiedyś będziemy się zaśmiewać.
2020.
Rok ulicznego gniewu, obezwładniającej bezsilności, duchowych rozterek i krzyków rozpaczy.
A jednocześnie rok ciężkiej pracy nad sobą, nabywania umiejętności doceniania drobnych rzeczy i wybuchów nieokiełznanej radości.
2020 był z jednej strony doskonałą lekcją humanizmu, a z drugiej egzystencjalizmu.
Był zderzeniem wody i ognia.
Jak to w ogóle podsumować?
Na całe szczęście nie jestem agencją informacyjną, która musi zmontować dwuminutowy materiał podsumowujący wydarzenia całego roku, a jedynie kilka górskich wyjazdów, co z pewnością jeszcze nie klasyfikuje się do 12 prac Herkulesa.
A tak na marginesie, to ktoś pamięta jeszcze o zestrzeleniu ukraińskiego samolotu w Teheranie albo o ogromnej powodzi w Dżakarcie?
LIPOWSKA, RYSIANKA, HRUBA BUCZYNA, KRAWCÓW WIERCH/BESKID ŻYWIECKI
Pierwszy wypad w góry wydawał się być jeszcze pozornie normalny - wiadomo było, że gdzieś tam covid dobija się do naszych granic (ostatecznie Ministerstwo Zdrowia potwierdziło "pacjenta zero" dwa dni po naszym powrocie), ale po liczbie schroniskowych gości nie widać było jeszcze żadnych obaw. Mimo słabych prognoz, cudem zarezerwowałem przed wyjazdem dwa miejsca w schronisku na Lipowskiej (na Rysiance wszystkie miejsca okazały się być zajęte).
Marcowy, półtoradniowy trekking przyniósł jednak sporo dobrego - udało się przejść fragment granicznego grzbietu między Trzema Kopcami a Krawców Wierchem, do tej pory mi jeszcze obcego, no i nawciągać się zapachu lasu, którym, jak się okazało później, nie można było się nacieszyć przez długie kolejne tygodnie...
MAGURKA RADZIECHOWSKA, BARANIA GÓRA/BESKID ŚLĄSKI
PARK KRAJOBRAZOWY GRANDE CORNICHE (FRANCJA)
Gdyby ktoś mnie zapytał o najbliższe mojemu serce wspomnienie z tego roku, to z bólem serca, ale jednak, wskazałbym na trzydniową wizytę na Lazurowym Wybrzeżu.
Wierzcie mi, nie pamiętam kiedy byłem tak szczęśliwy jak w tamten piątek, gdy zrywałem się wczesnym popołudniem z pracy, i jechałem na Okęcie, by wsiąść w samolot i po raz pierwszy od przełomu lutego i marca znaleźć się na obczyźnie. Jak za starych dobrych czasów - rano jajecznica z pomidorami w Warszawie, popołudniu baranina z ziemniakami z prowansalskim winem w jednej z knajpek w starej Nicei.
Na wyjazd miałem mało czasu, więc plan musiał być napięty. Nie mogło zabraknąć w nim jednak gór! W sobotę zaplanowałem skoro świt wycieczkę do pobliskiego Księstwa, w którym potem - spod słynnego monakijskiego portu - rozpoczynałem trekking na górujący nad miastem-państwem fort Tete de Chien (550 m n.p.m.), by potem przejść jeszcze przez wał wzniesień objętych parkiem krajobrazowym Grande Corniche i urocze miasteczko Eze lądując w końcu na plaży w Eze-Bord-du-Mer. O zachodzie tego samego dnia nie zabrakło także kąpieli w Mer Mediterranee, a po powrocie do Nicei, w której nocowałem, wzorowo zagospodarowany czas uczciłem rozkosznym napojem na Promenadzie Anglików.
Kiedy w niedzielę późnym popołudniem ponownie wzniosłem się w przestworza, kierując się z powrotem w stronę Warszawy, panowała znakomita przejrzystość powietrza. Krótko po starcie, za oknem można było dostrzec naraz setki, jeśli nie tysiące, alpejskich szczytów wznoszących się od Alp Nadmorskich, poprzez zachodnią część Alp Liguryjskich, wschodnią część Alp Prowansalskich, Alpy Kotyjskie i być może nawet fragment Alp Delfinackich. W oka mgnieniu wróciły plany, marzenia, flamasterplany kreślone długimi jesiennymi wieczorami; poczułem szaloną chęć by naprzemiennie iść a potem biec tymi graniami, pokrzykując i zaśmiewając się do rozpuku.
Wolność. Brak granic. Płomyk nadziei, że te czasy znów nadejdą oraz pozostaną niezagrożone...
ALPY ALGAWSKIE (NIEMCY, AUSTRIA)
W wakacje nie obyło się bez stresu - ze względu na to, że na urlop mogłem udać się dopiero we wrześniu, mniej więcej od sierpnia nękały mnie obawy przed powrotem obostrzeń związanych z wyjazdami zagranicznymi, w tym także dotyczące najważniejszego wyjazdu mijającego roku - powrotu w Alpy Algawskie.
Wszystko jednak się udało - trafiłem na długie okno pogodowe - przez 12 dni w zdecydowanej większości warunki sprzyjały wędrówkom, a zdjęcia w zasadzie robiły się same. Wyniki mówią zresztą same za siebie - przeszedłem ponad 210 kilometrów, przywożąc do domu niespełna 1,5 tysiąca zdjęć na dwóch kartach pamięci.
Liczby liczbami, natomiast na całość dobrych wspomnień składają się przede wszystkim godziny spędzone na wygrzewaniu się na wapiennych skałach i wśród bujnej lokalnej roślinności, nowe znajomości, absurdalne historie, smakowite potrawy i tak pożądane poczucie odnalezionej wolności.
Do tego kilka dni spędzonych w cudownych miastach i miasteczkach Bawarii. Tych dużych jak Monachium, Norymberga, Augsburg czy Ulm, jak i tych mniejszych: Immenstadt, Fischen im Allgau czy Marktredwitz. Wspaniała sprawa!
GÓRY KAMIENNE
Zdjęcia tak piękne, że spokojnie nadają się na album lub co najmniej na kalendarz. Mimo ograniczeń wydaje się, że podróżniczo całkiem nieźle wypadł ten rok. Do siego Roku :)
OdpowiedzUsuńNie nie, źle nie było. A każdy wyjazd sprawiał dwa razy więcej frajdy niż zwykle.
UsuńPozdrowienia