Luczańskie podróże między wymiarami, czyli Velka Luka w zimie


Kilka tygodni temu wróciłem ze swojego drugiego wypadu na Velką Lukę i przyznam szczerze, że wyjazd ten skutecznie zmotywował mnie (wreszcie!) do rozpoczęcia prac nad poniższą relacją dotyczącą wcześniejszej wizyty w południowo-zachodniej części Małej Fatry. No dobrze, nie będę ukrywał też, że pewne znaczenie miały również namnażające się zaległości 😂 W kolejce czeka bowiem obecnie opis wydarzeń z przedsylwestrowego wyjazdu z 2018 roku, no i oczywiście - z 2019 roku 😒

Cofnijmy się zatem o te dwa lata. 2017 rok był dla mnie jednym z najbardziej udanych w górskiej karierze - powrót w Alpy Julijskie, pierwsza wizyta w Durmitorze, wreszcie "odkrycie" Pirenejów poprzez trekking na Monte Perdido - a to tylko te "highlights" - wyjazdów było znacznie więcej, także tych niekoniecznie stricte górskich.

Tak wspaniały rok wypadało jakoś uczcić. Niemniej jednak na święta doskwierał nam brak zimy i obawialiśmy się, że dojdzie do sytuacji, której doświadczyliśmy dwa lata wcześniej w Małej Fatrze. Prognozy zapowiadały też pełne zachmurzenie i generalnie zachęcały do pozostania na kanapie, a nie narażania się na przeziębienie i utratę sił, które jako tako udało się odbudować przy wigilijnym stole. Jakby tego było mało, przygotowania przebiegały w sposób bardziej napięty niż zwykle, a przez to chaotyczny, tak się bowiem złożyło, że 27 grudnia wypadł mi służbowy wyjazd do Kijowa, wylatywałem rano, wróciłem późnym wieczorem, a gdzieś koło północy przyjechali już do mnie: Mosiu, Krystian i Kamil. Chwilę pogadaliśmy, położyliśmy się na trzy godziny spać i 28 grudnia wcześnie rano jechaliśmy w czwórkę w stronę Chyżnego. Było to trochę wszystko spisywane na wariackich papierach, ale żaden z nas rezygnować nie chciał.


Przyjętym planem była wizyta w Luczańskiej Fatrze i, biorąc pod uwagę panujące, mało zimowe warunki, przejście niemal całej głównej grani - od Velkej Luki, po Kl'ak. Nastroje mimo kiepskich prognoz były bojowe, ale wraz z dostaniem się na Podhale, gdzie lał marznący deszcz, a mgła znacząco ograniczała widoczność, zostały wystawione na pierwszą próbę. Do Martina, tj. celu naszej podróży, dotarliśmy przed dziewiątą rano, czyli przed otwarciem miejscowego Intersportu, w którym zamierzaliśmy zaopatrzyć się w niezbędny kartusz, dlatego wolny czas postanowiliśmy spędzić na śniadaniu w McDonalds w galerii handlowej o wdzięcznej nazwie... Campo di Fiori Martin, w której na dodatek, żeby przypadkiem ktoś nie wątpił do jakiej kultury próbuje się nawiązać, pomysłodawcy postawili przy parkingu wysoką wieżę na kształt kampanili 😂😂😂

Po dziewiątej zamieniliśmy miejscówki - gdyby ktoś pytał to od razu informuję, że Intersport znajduje się bowiem nie w Campo di Martin a w centrum handlowym "Turiec". Wyposażeni w kartusz, ruszyliśmy już na metę, czy też raczej na start, do dzielnicy Podstranie, gdzie niegdyś znajdowała się dolna stacja kolejki linowej na Martińskie Hole, a obecnie znajduje się tylko niewielki węzeł szlaków. I miejsce na pozostawienie samochodu.

"Ja nigdzie nie idę!"

Pogoda, gdy wyruszaliśmy była naprawdę paskudna. Przebieraliśmy się, żartując, że trzeba było jechać z żeńską ekipą, która wybrała się w tym samym czasie do Wisły, przygotowując się do nadchodzącego sylwestra w nieco innym, bardziej chillowym, klimacie, no ale wiadomo, jak to jest - "mountains calling and I must go"...


Dziwnym trafem szło się jednak całkiem nieźle, choć, nie ukrywajmy - podejście na Velką Lukę, zwłaszcza od strony Martina, jest... nudne i przede wszystkim wymagające kondycyjnie - wiedzcie, że Podstranie choć jest jedną z najwyżej położonych części tego 60-tysięcznego miasta, to nadal leży ok. kilometr niżej od odległej o nieco ponad 4 km w linii prostej, Velkej Luki.

Podchodząc na Martińskie Hole żółtym szlakiem o punkty widokowe trudno, ale jakiś tam jeden się znalazł, mało tego, szczęśliwym zbiegiem okoliczności w momencie, gdy była możliwość by spojrzeć na okolicę, mgła się przerzedziła, odsłaniając widok na Turiec, czyli szeroką kotlinę otoczoną z trzech stron przez Fatry - od zachodu i północy przez Małą, a od wschodu przez Wielką.


Pierwsza, krótka przerwa na przekąski padła obok pomnika partyzantów, położonego na ok. 820 m n.p.m. Są tam ławki, można więc chwilę przysiąść.


W zasadzie na wspomnianej wysokości zaczął się też pierwszy śnieg. Z początku były to żałosne jego ilości, wyszydzane przez nas, jakby na przywołanie prawdziwej, tej wyczekiwanej tak bardzo zimy.


Byliśmy chyba jednak w swoich nawoływaniach bardzo niegrzeczni, bowiem kilkadziesiąt minut później, gdy szlak osiągnął asfaltową drogę pozwalającą dotrzeć pojazdom mechanicznym do Martińskich Holi, zaczął padać śnieg. Ale nie jakiś tam, byle jaki. Ogromne płatki białego puchu zaczęły z każdą minutą gwałtownie zmieniać otaczający świat!


Kolegom pozwoliłem się wyprzedzić i co jakiś czas zatrzymywałem się by spojrzeć z niedowierzaniem na to co się wokół mnie dzieje. Momentalna zmiana warunków trochę nas spowolniła, ale tylko trochę - na Martińskie Hole dotarliśmy o 13:15 (2,5 godziny drogi wliczając w to przerwę). Obserwując zjeżdżających się do ośrodka, narciarzy, usiedliśmy pod jedną z miejscowych chat, wyciągając przygotowane wcześniej kanapki.


W zimie droga z dolnej części ośrodka narciarskiego na Kriżawę (Krížava) i Velką Lukę jest nieco utrudniona - trzeba pamiętać, że żółty szlak przecina stok w miejscu dość niefortunnym. We mgle czuliśmy się tam niepewnie, ale wszyscy jakoś przedarliśmy się na drugą stronę, nie pozwalając się rozjechać narciarzom.


Wtedy, po pokonaniu stoku, opady ustały, choć gęsta mgła utrzymywała się cały czas. Świeżo ośnieżone drzewa (dzień wcześniej sprawdzałem kamerki na Martińskich Holach - śniegu niemalże w ogóle nie było, sic!) prezentowały się fantastycznie - można by rzec - prawdziwa zima przypadkowo złapana za rogi!


W okolicach górnej granicy lasu zmyliły nas liczne ślady skitourowców, przez co, jak się okazało, zeszliśmy zupełnie ze szlaku. Dziś, patrząc na mapy - papierową i satelitarną - zastanawiam się jak to możliwe, ale tak, zeszliśmy 😜


Kilkadziesiąt metrów wyżej widoczność była jeszcze bardziej ograniczona i wkrótce zdezorientowani zaczęliśmy się rozglądać dookoła siebie. Ślady zniknęły, wszystko wyglądało wokół tak samo...

Szliśmy dalej trochę na oślep; starając się kierować na zachód. Momentami ciężko było ocenić gdzie znajduje się szczyt Kriżawy, ponieważ zbocza były tak łagodne, że czuliśmy się jakbyśmy chodzili po płaskowyżu. W pewnym momencie ujrzeliśmy jednak zarys jakiegoś szałasu, za którym znajdowała się przykryta śniegiem droga, oznaczona tyczkami - ta doprowadziła nas do rozdroża i czerwonego szlaku.


Powrót na właściwe tory oczywiście bardzo mnie ucieszył, bo przy szlaku powbijane były rzecz jasna tyczki, zatem mimo mgły wędrowało się łatwiej. Bez większych problemów dotarliśmy na 15 na najwyższy szczyt Luczańskiej Fatry, Velką Lukę lub też po prostu Wielką Łąkę (1476 m n.p.m.). Myślę, że na stopień zaawansowania zimy nie można było narzekać 😈


Biorąc pod uwagę panujące okoliczności i brak możliwości wykonania sensownej dokumentacji, opis szczytu zostawię sobie na inną relację - jesienną 😛 Tamtego dnia nie bardzo mieliśmy chęci nawet na kilka minut postoju i wykonanie paru zdjęć, ponieważ krótko po tym jak stanęliśmy koło wieży przekaźnikowej, ponownie zaczęło sypać i wzmógł się, delikatny do tej pory, wiatr. Sceneria była iście magiczna, ale godziny mijały i przy braku ruchu ogarniał nas chłód...

O taką zimę walczyłem!

Widoków brak, ale zdradzę Wam, że generalnie wierzchołek Velkej Luki jest przeciętnym punktem widokowym

Za Velką Luką zaczęła się prawdziwa zabawa - o ile padający śnieg już wcześniej zaczął przykrywać ślady skitourowców, to jednak pewna pozostałość cudzych kroków była bardzo pomocna. Natomiast za Luką brakowało jakichkolwiek śladów, nasze tempo więc wyraźnie spadło.

Złym prognostykiem był "upadek" Krystiana, który dosłownie 10 metrów za wierzchołkiem wpadł po pas w śnieg, przez co potrzebna była pomoc Kamila i Mosia aby go z zaspy wyciągnąć 😂

Droga między Velką Luką i Vidlicą

Jest grubo!


Pozwolę sobie wyjaśnić dlaczego też użyłem słowa "złym" - ano dlatego złym, że od tego momentu każdy z nas co jakiś czas zaczął się zapadać, choć o ile mi zdarzało się to rzadko, a Mosiowi i Kamilowi tylko trochę częściej niż mi, to pod biednym Krystianem śnieg załamywał się średnio co kilka kroków, wywołując u niego, delikatnie mówiąc, irytację 😝


I w takiej sytuacji tradycyjnie pojawia się myśl: "przydałyby się rakiety śnieżne", ale jak to mówią, są rzeczy ważne i ważniejsze, a jak wynika z moich doświadczeń, te przydawałyby się i tak co najwyżej na jeden, max dwa wyjazdy w roku, więc na razie czekam aż będę wystarczająco bogaty, aby było mnie stać na kupowanie rzeczy, których dni użytkowania da się wskazać na palcach jednej ręki 😝

W sumie przejście przez Vidlicę i Veterne zajęło nam godzinkę. Gdy zeszliśmy z Veternego na niewielkie, bezleśne wypłaszczenie świat ogarniała już ciemność. Końcówka drogi na Horną Lukę przedłużała się bezlitośnie - konieczność torowania drogi i zapadanie się w śniegu zwiększało zużycie sił, naturalnie więc w pewnym momencie pojawił się głód 😅.


Paradoksalnie największym wyzwaniem orientacyjnym tego dnia, okazał się być jednak nie powrót na szlak po jego zgubieniu pod Kriżawą, a znalezienie drogi do chaty - na Hornej Luce noc, mgła, świeży śnieg i zmęczenie marszem wymusiły już skorzystanie z gpsa.

Na miejscu zastaliśmy całą ekipę Słowaków z Trzebostowa, którzy okazali się być autorami obecnej wersji chaty - poprzednia bowiem spłonęła od niedopałka bodajże rok przed naszym przyjściem - zajmujących całą dolną część niewielkiego budynku przez co wylądowaliśmy na poddaszu. Nie przeszkadzało nam to jednak ani trochę, pięterko mieliśmy całe dla siebie, w czwórkę było nam bardzo wygodnie.

I wbrew temu co mówiliśmy sobie jeszcze będąc na szlaku - że jak dojdziemy to popadamy do śpiworów jak kawki - gdy tylko pootwieraliśmy zupki, racje, pojemniki z szynkami, kiełbasami ze świąt i wiele wiele innych rzeczy, okazało się jednak, że noc przed nami długa 😉

Po pewnym czasie dołączył do nas Łukasz, który słysząc i widząc przedstawicieli młodego pokolenia postanowił zajrzeć na pięterko. Dzięki niemu dowiedzieliśmy się m.in., że ze względu na brak opadów śniegu w poprzednich dniach/tygodniach niedźwiedzie w Luczańskiej Fatrze nie poszły spać, mało tego jeden błąkał się w pobliżu szczytu Hornej Luki, czego dowodziły ślady, które chłopak odkrył podczas spaceru z ojcem <leśniczym> przed naszym przybyciem. 

Jakość nie powala, kadr też, ale najważniejsze że nasz nowy kolega - Łukasz - załapał się na zdjęcie 😂

Wbrew pierwotnym zapowiedziom, intensywne opady śniegu utrzymywały się przez całą noc, czyniąc naszą wędrówkę do chaty pod Kl'akem niemożliwą do zrealizowania. To znaczy, może możliwą, ale wymagającą kilkunastu godzin nieprzerwanej wędrówki. Na to nie mieliśmy żadnej chęci, więc nazajutrz postanowiliśmy zmienić nieco plany i przesiedzieć, podkreślam P R Z E S I E D Z I E Ć cały dzień w chacie.

W praktyce to wyglądało tak, że siedzieliśmy i na okrągło jedliśmy, żeby nie powiedzieć wulgarnie - żarliśmy, ale prawda jest taka, że było to niemiłosierne obżarstwo.

"To kto ma ochotę przetrzeć drogę do kibelka?"

Rano i koło południa pogoda nie była najgorsza. To znaczy opady ustały, a chmury się nieco podniosły. Popołudniu sytuacja wróciła do normy, znów mgła ogarnęła Luczańską Fatrę i wkrótce zaczął padać śnieg.


Po zaopatrzeniu się w kilka butelek wody i nagromadzeniu drewna zabarykadowaliśmy się w chacie, z której wieczorem wygonić mogła nas jedynie potrzeba. Ktoś oburzony mógłby zapytać jak tak można przez cały dzień pierdzieć w stołek, i w sumie słusznie by zrobił 😂Odpowiadam zatem - w lokalnych warunkach, naprawdę nam się nie chciało nigdzie nie ruszać, a Partizan to bezwzględnie jedna z najlepszych chatek samoobsługowych na Słowacji, przestronna i nieźle wyposażona, pozwalająca jako tako zagospodarować czas.


Kolejnego dnia, gdy wyjrzeliśmy rano z chatki, zastaliśmy dookoła jeszcze większe zaspy. Na tyłach, gdzie znajdowało się wejście na poddasze, śnieg sięgał czwartego stopnia drabinki 😁 Ustaliliśmy więc spoglądając na mapę, że w tej sytuacji najrozsądniejszym wyborem będzie zejście niebieskim szlakiem do Trzebostowa.


Wypoczęci i najedzeni, z nowymi planami, chatkę opuściliśmy w późnych godzinach porannych. Oczywiście po śladach Łukasza i jego ekipy z poprzedniego poranka nie było już śladu, dlatego całkiem niezłym wyzwaniem było już samo ponowne wdrapanie się na szczyt Hornej Luki.


Jedno nie ulegało wątpliwości - zima pokazała moc, przykrywając w ciągu zaledwie kilkunastu godzin jesienne złogi i pozwalając przeto znaleźć w zupełnie innym, dość niespodziewanym, wymiarze. 

Szkoda trochę, że ani na moment nie wyszło słońce, ale nie wypada grymasić, zwłaszcza w sytuacji, gdy wiele wskazywało na tym, że możemy przedzierać się nie przez śnieg, ale przez błoto i gnijące liście 😁

Pod szczytem Hornej Luki. Widok w stronę Veternego i Humienców.

Na zielonym szlaku pod Horną Luką



Zejście upłynęło nam głównie na zbieganiu i zjeżdżaniu na tyłkach, dzięki czemu w górnej części doliny, u podnóża Kopy, znaleźliśmy się bardzo szybko. Wspaniała, bardzo beztroska była to zabawa!

Ciekawy tu jest pewien mechanizm - ponieważ o śnieg na nizinach dziś, a już zwłaszcza przed Bożym Narodzeniem, zaczyna być trudniej niż jeszcze parę bądź paręnaście lat temu, to człowiek mimowolnie się od jego widoku odzwyczaja i potem, gdy przyjeżdża w góry, widząc przysypany białym puchem świat, zaczyna cieszyć się jak małe dziecko 😂 Im rzadziej dostrzega ten śnieg, tym bardziej ekspresyjnie wyraża swoje zadowolenie z jego obecności, a przecież z każdym rokiem starzeje się 😏

"To co, zbiegamy, zjeżdżamy czy turlamy się?"

Co nadrobiliśmy podczas ekspresowego zejścia z grani, straciliśmy podczas marszu dnem doliny. Nie dość bowiem, że sama dolina nie chciała się skończyć, to jeszcze na dodatek od pewnego momentu pospolicie występujący wcześniej śnieg, został zastąpiony czystym lodem, a my, za wyjątkiem Mosia wyposażonego w raczki, zaczęliśmy grę w ruletkę, walcząc o utrzymanie pionowej pozycji 😂


Znów więc było wesoło i w sumie docierając do Trzebostowa pewnie żaden z nas nie żałował tego jak się potoczyła sytuacja. Sam uznałem, że w świecie, w którym każdy kolejny dzień opisują najprzeróżniejsze schematy; w świecie, w którym tak wiele rzeczy jest z jednej strony odgórnie narzuconych, a z drugiej zwyczajnie powtarzalnych, dobrze jest czasem dać ponieść się chwili i emocjom, decydować o sobie tu i teraz, a więc zamiast realizować wcześniej założony plan wędrówki, przyjąć, że pójdziemy tam, gdzie w danej chwili warunki i chęci pozwolą...


W Trzebostowie przy piwku poczekaliśmy do autobusu, którym wróciliśmy najpierw do samego Martina, a następnie do Podstrania. Wracając w stronę Korbielowa tradycyjnie zatrzymaliśmy się jeszcze na małe, przedsylwestrowe zakupy w tesco w Twardoszynie, a potem, równie tradycyjnie 😜, w Żywcu w McDonaldzie.

W ten sposób dobiegł końca ten dość nietypowy, bo pełen niespodzianek, jakiegoś takiego luzu i bezwstydnego obżarstwa, wyjazd, a także i sama relacja, w której górę, w sposób trochę przymuszony, wzięły emocje, a nie widoki 😉

Do usłyszenia!


INFORMACJE PRAKTYCZNE

DOJAZD

Martin-Podstranie to, za sprawą via ferraty rozpoczynającej się nieopodal, popularna baza wypadowa położona po wschodniej stronie Luczańskiej Fatry. Dojechać tu można nie tylko samochodem - także autobusem, z tymże krańcówka autobusowa znajduje się nieco poniżej parkingu. Rozkład znajdziecie TUTAJ, dodam tylko, że nazwa końcowego przystanku zlokalizowanego przy węźle szlaków brzmi: "Stráne konečná". Na tej samej stronie sprawdzicie również rozkład autobusów kursujących z Trzebostowa czy dowolnej innej miejscowości.

UTULNIA GRAND HOTEL PARTIZAN

Jak pisałem wyżej, to bez wątpienia obecnie jedna z najlepszych chatek samoobsługowych na Słowacji. Co istotne nie trzeba posiadać karimaty - zarówno na parterze jak i na poddaszu znajdują się materace, przez co z reguły wystarczy śpiwór. Piszę z reguły, gdyż w weekendy chata jest licznie odwiedzana, więc w sytuacji awaryjnej, jakaś karimata może się przydać (choć to tylko teoretycznie, bo formalnie w chacie może spać max 15 osób - 8 na dole i 7 u góry). W dolnej części jest stolik, kilka krzeseł, zlew, sporo naczyń, oczywiście piec z miejscem na zawieszenie wilgotnych ubrań, piłka i parę innych narzędzi - słowem gra gitara. Do źródła jest bardzo blisko, dwie minuty drogi.

(Aktualizacja 2022: Widoczny na zdjęciach budynek utulni spłonął w pożarze i na chwilę obecną nie został odbudowany)

KOMENTARZE

6 comments:

  1. Miejsce mi znane ale latem, zima odmienia wszystko. Fajnie było zobaczyć Martinskie Hole i Velką Lukę zimą, ale grand hotel wymiata:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie - w zimowych warunkach wszystko się zmienia, dlatego warto przyjechać w to samo miejsce co najmniej dwa razy - późną wiosną/latem/jesienią i właśnie zimą. Z reguły spotyka się zupełnie różne światy :)

      Usuń
  2. Też tak miałem kilka razy, że "wyzywałem" zimę, a ta potem pojawiła się w formie nadaktywnej ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez wątpienia zasłużyliśmy wtedy na karę :D Chociaż jacyś bardzo stratni nie byliśmy, trudno trzeba będzie wrócić, przejść cały grzbiet jeszcze raz. Tak to ja mogę cierpieć ;)
      Pozdrowienia!

      Usuń
  3. Mimo wszystko, fajnie było:) Ja w tym roku chciałem zimą pochodzić trochę po słowackich górach podczas urlopu, ale akurat zaczęło sypać śniegiem i było trójka lawinowa, więc odpuściłem. Ten rejon zimową porą mi jeszcze nieznany. Sama utulnia, rewelacja. Jadłem tam kiedyś obiad, bo na nocleg było za wcześni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to jedna z najlepszych utulni w jakiej miałem okazji być. Aczkolwiek zawsze w weekendy jest tam mnóstwo ludzi, dlatego lepiej nie przychodzić zbyt późno :D

      Usuń

Back
to top