Pieszo przez Sudety Środkowe i Zachodnie. Część druga: Z Kamiennej Góry do Komarna

Porządnie objedzony smakołykami, z uzupełnionymi zapasami i naładowanymi bateriami, opuszczałem Kamienną Górę w nieco lepszym humorze. Nastrój, jakikolwiek inny od grobowego, był cenny, biorąc pod uwagę świadomość, że czekało mnie tego dnia jeszcze około 25 kilometrów, a synoptycy prognozowali możliwość wystąpienia wyładowań atmosferycznych w okolicy.

Swoje, dosyć ciekawe przyzwyczajenie do długiego "rozpędzania się", znam na tyle dobrze, że o powodzenie byłem w miarę spokojny. Do szczęścia potrzebowałem w zasadzie głównie stabilnej pogody.

Z zapasem optymizmu przekroczyłem zatem tory na stacji w Kamiennej Górze i przeszedłszy przez lokalne, wpakowując się na nieco obskurne zatorze z bazą PKS na czele. Z wolna, mijając opuszczone magazyny, ścieżka nabierała bardziej podgórskiego charakteru...

Dworzec kolejowy w Kamiennej Górze

Z Kamiennej Góry przez pola w stronę Raszowa...

Ogólnie zresztą droga przez Bramę Lubawską nie była jedyną z rozważanych przeze mnie możliwości w trakcie drogi z Gór Wałbrzyskich w Rudawy Janowickie. Alternatywę stanowił marsz przez masyw Krąglaka, z przekroczeniem Bobru w Marciszowie. Tamtego dnia prognozowane w ciągu dnia burze zmuszały mnie jednak do możliwie bezpiecznego przebiegu trasy, choć trasa przez Krąglak miała swoje niepodważalne plusy - przede wszystkim nie wymagała przechodzenia przez Kamienną Górę. 

Trójgarb, z którego Bramę Lubawską podziwiałem poprzedniego dnia

Uczciwie trzeba jednak przyznać, że wspólny odcinek czerwonego i żółtego szlaku za Kamienną Górą również miewa atrakcyjne punkty. Ze wzniesienia nieopodal wsi Raszów dostrzec można było np. Grzbiet Lasocki z Łysociną oraz nieodległy od niej Skalny Stół wraz z Czołem.

Grzbiet Lasocki z Łysociną i skraj Karkonoszy w postaci Skalnego Stołu i Czoła

Grzbiet Lasocki na zbliżeniu

I do kompletu kopulasty szczyt Czoła. Nieco bliżej południowo-wschodni skraj Rudaw w postaci Jaworowej

W zastygłym na czas czerwcowego upału Raszowie nie było widać żywego ducha. Z podwórek pojedynczych domostw dobiegał jedynie hałas dzieciaków pluskających się w dmuchanych basenach. Sama wieś na pozór była całkiem zwyczajna, tak samo jak jej ulicówkowy charakter, moją uwagę zwrócił jednak tutejszy, gotycki, ozdobiony piękną smukłą wieżą kościół, kryjący w swych wnętrzach mauzoleum Schaffgotschów...

Smukła wieża kościoła w Raszowie

Powyżej kościoła znajdował się niewielki parking, na którym zmotoryzowani turyści, przybywający na pobliską Wielką Kopę, zostawiali swe pojazdy. Za nim zaczynał się już upragniony las, w który wkraczałem dosłownie zlany potem. Aby poczuć się trochę lepiej, zrzuciłem plecak i korzystając z dobroci spływających pobliskim jarem wód, wziąłem sobie małą kąpiel...

Kąpiel miała znaczenie dwojakie - nie tylko miała być chwilową uciechą, co też niezbędną koniecznością. Powietrze stało, wilgotność na oko sięgała 65 proc., a takie połączenie rozwścieczało wszelkiej maści owady, przekładając się na uciążliwości, których chciałem na podejściu uniknąć.

Z samą Wielką Kopą, zaskakująco, też dość szybko sobie poradziłem. Byłem jednak zawiedziony - nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że na szczycie znajdę ładny punkt widokowy, a w rzeczywistości wszystkie widoki jakie napotkałem, były bardzo ograniczone. Ludzi - z uwagi na sąsiedztwo słynnych kolorowych jeziorek - za to na nie brakowało, co w konsekwencji tylko poprawiło tempo mojego marszu.

Nieśmiałe widoki spod skałek szczytowych Wielkiej Kopy

Warto pamiętać w ogóle, że Wielką Kopę, w razie potrzeby, da się bardzo sprytnie ominąć. Na wysokości skrzyżowania "Pod Wielką Kopą" znajdziecie ścieżkę, która trawersuje północne zbocza szczytu, by nieopodal siodła pod Stróżnikiem ponownie połączyć się z żółtym szlakiem, który kluczy sobie po kopule szczytowej.

Ja z opcji ominięcia nie skorzystałem, choć widokowo wiele na tym nie zyskałem. Jak by powiedzieli Słowacy - obmedzene vyhl'ady. Plusem był na pewno w istocie spacerowy charakter ścieżki, wręcz doskonały do dalekodystansowego marszu.

Zejście z Wielkiej Kopy

W okolicach wspomnianego Stróżnika (808 m n.p.m.), stanowiącego północny filar masywu Wielkiej Kopy, niebo zaczęły przykrywać chmury, które wkrótce podarowały mi drobny letnik deszczyk.

Czyżby nadciągały deszcze?

Krajobraz przełęczy Rędzinki

Deszczyk towarzyszył mi mniej więcej do osiągnięcia Przełęczy Rędzinki, przez którą przebiega lokalna droga z Marciszowa do Pisarzowic. Siodło jest dobrym punktem widokowym, a ponieważ chmury się nieco podniosły, to z miłą chęcią dłuższą chwilę poświęciłem na odpoczynek i analizę tutejszej panoramy.

Krajobrazy Rędzinek. Łagodne zbocza, łąki, moc żółtych kwiatów. Cukierkowo i... sennie

Warunki do podziwiania dalekich krajobrazów nie były najlepsze, ale mimo to udało mi się dostrzec chociażby nieco bardziej odległy masyw Lesistej

Mimo lekkich opadów i spadku temperatury, marsz nie stał się prostszy, ba, duchota stała się jeszcze bardziej dokuczliwa, co boleśnie odczułem, gdy tylko z Rędzinek ruszyłem po prostym odcinku w stronę rozdroża "Pod Wołkiem". Lał się ze mnie pot i momentami miałem wrażenie, że nie mogę złapać oddechu. Moje tempo zmalało i powoli zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że na wybrane miejsce dotrę pewnie w nocy. Jeśli w ogóle...

Rozdroże "Pod Wołkiem"

Na leśnym trakcie, zwanym Grzbietową Drogą, zostałem ze swoimi trudnościami sam na sam lecz czułem się z tym dobrze. Typologia tej części Rudaw Janowickich była niemałym pomocnikiem, szło się jak po stole i wymagające warunki pogodowe w połączeniu z rosnącym zmęczeniem były prawdopodobnie najlepszą okazją do pokonywania tego odcinka. W każdych innych dość szybko przełożyłyby się na moje znużenie. 

A jak wyglądał przebieg Grzbietowej Drogi w praktyce? Po porzuceniu żółtego szlaku przy rozdrożu rozpoczął się długi trawers - najpierw Dziczej Góry (881 m n.p.m.) a następnie Bielca (871 m n.p.m.). Oba te szczyty Grzbietowa Droga, wbrew trochę nazwie, pozostawia po boku, utrzymując wysokość mniej więcej 800-820 m n.p.m. Następnie szlak przekracza Rozdroże pod Bielcem (779 m n.p.m.) i kierując się już bardziej grzbietem (o mocno sudeckiej specyfice, biorąc pod uwagę jego obły charakter) osiąga równie szeroką (i w moim przypadku podmokłą, lub wręcz bagnistą) Przełęcz Rudawską (739 m n.p.m.)...

Przemierzając główny grzbiet Rudaw

Za Przełęczą Rudawską robi się mniej nudnawo, bo siodło stanowi północną granicę masywu Skalnika. Aby dotrzeć na jego wierzchołek trzeba podejść ok. 200 metrów, co, trzeba przyznać, jest całkiem niebagatelnym wyzwaniem. Było mi już nieco lepiej, dlatego "challenge" podjąłem z wypiętą piersią.

Niespodziewanie w trakcie podejścia zostałem jednak zaatakowany przez rój wściekłych much. Generalnie tego dnia co jakiś czas różne insekty interesowały się mną, do tego stopnia, że po kąpieli w potoku w Raszowie założyłem sobie na głowę chustę, ale pod Skalnikiem nastąpiło totalne przegięcie. Na środku pustej ścieżki ściągałem w amoku plecak, żeby wyciągnąć z plecaka szampon, a następnie myłem głowę, byle tylko brzęcząca swołocz dała mi święty spokój. I uwierzcie, jak chodzę po górach, nie pamiętam tak chorej sytuacji jak ta spod Skalnika.

Podejście z Przełęczy Rudawskiej na Skalnik

Muchy na szczęście w końcu się poddały, zresztą wyżej pojawił się drogocenny wiaterek. Mogłem zatem skoncentrować się na pokonywaniu ostatnich metrów jakie dzieliły mnie od szczytu i przeżywaniu nadchodzącego wieczora, który, mimo różnych zawirowań pogodowych, miał najwyraźniej nadejść bardzo ładny.

Pod wierzchołkiem Skalnika pięknie zaświeciło przywracając nadzieję na pozytywne zakończenie dnia

Sam Skalnik (946 m n.p.m.) jest zarośnięty, ale jego południowy wierzchołek upstrzony formacjami skalnymi, czyli Ostra Mała, słynie z szerokiej gamy widoków, co oczywiście postanowiłem zweryfikować. Rezultat? Ano, satysfakcjonujący, rzeczywiście panorama Kotliny Jeleniogórskiej, samych Rudaw i w końcu, a może przede wszystkim, Karkonoszy, robi wrażenie.

Przy okazji trzeba zaznaczyć, że skałki na Ostrej Małej same w sobie są klawe i warte uwagi

Schody prowadzące na platformę widokową

Przechodząc jednak do meritum, czyli panoram: wschodnie rubieże Karkonoszy z Czołem i Skalnym Stołem i muskaną chmurkami Śnieżką

Zachodnie zbocza Skalnika i łąki wsi Strużnica leżącej u ich podnóża. Nieco dalej można dojrzeć Sokoliki i, wreszcie, Góry Kaczawskie

Skałki na Ostrej Małej z oddali

Porobiłem trochę zdjęć, popatrzyłem i przez chwilę nawet biłem się z myślami czy by nie zostać do zachodu słońca. Po namyśle uznałem, że zostaję przy pierwotnym planie, dlatego ostatnie promienie łapałem w trakcie zejścia, gdy te przebijały się malowniczo między konarami drzew...


Z Ostrej Małej schodziłem żółtym szlakiem. Szlak ten okazał się znacznie bardziej sprzyjać szybkiemu marszowi, ale było to zasadniczo logiczne, gdyż przemierzał zachodnie, zapewne lepiej doświetlone zbocza. Meta ponownie zaczęła się zatem ponownie do mnie przybliżać, dając nadzieję, że jednak tam jeszcze dziś dotrę.

Na drodze do Gruszkowa

Wyraźnie zwolniłem na skraju Gruszkowa, który okazał się być totalnie zagubioną w górskiej otchłani wioską. Spodobało mi się, że tutejsze domy tworzyły bardzo przyjemne połączenie z otoczeniem - z sąsiednich gęstwin leśnych nie wyrastały mocno kontrastujące surowe budynki lecz domostwa zgrabnie opakowane w zadbane ogrody a nierzadko i sady. Całość wyglądała bardzo urokliwie. 

Gruszków. Cichy i bardzo "zielony"

Szlak chwilę pokręcił się pośród pojedynczych zabudowań Gruszkowa, po czym gwałtownie skręcił wyprowadzając w łąki pod Gruszkowską Górą (535 m n.p.m.).


Jak się niebawem okazało, ten fragment szlaku, a jeszcze dokładniej sam odcinek między Gruszkowską Górą a Płonicą, okazał się być pozytywnym zaskoczeniem na zakończenie całego dnia, niewykluczone że największym z całego dnia. Stadka saren, chylące się słońce nad wiosennymi łąkami a nad tym wszystkim Rudawy wokół - podobało mi się. 

Początek łąk nieopodal Gruszkowskiej Góry

A tam byłem jeszcze niedawno! Skalnik z rumowiskiem skalnym i Ostra Mała

Zachód na łąkach nieopodal Płonicy

Z Płonicy zszedłem wprost do Karpnik, czyli jednej z tych dolnośląskich miejscowostek, do których odczuwam pewną słabość. Nie ukrywam, byłem w niej już wcześniej, wyobrażam sobie, że tamtego dnia, mając blisko 40 kilometrów na karku i pęcherze na obu stopach, nie mając w pamięci starszych doświadczeń, mógłbym tej miejscowostki nawet nie zapamiętać. Ale mimo tego, że rzecz działa się na koniec dnia, a ja byłem już absolutnie zmęczony, to z przyjemnością zatrzymałem się by spojrzeć na tutejszą zadrzewioną alejkę...


Ostatnia prosta, czyli marsz z Karpnik pod Szwajcarkę stanowił już nie lada wyzwanie, bowiem stopy zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Marzyłem o tym, żeby jak najszybciej wziąć prysznic i się położyć w śpiworze, jednak, jak się miało okazać, o relaksie miałem móc tylko pomarzyć.  

Późnowieczorny widok na Karpniki

Przychodząc późnym wieczorem do Szwajcarki nie miałem wielkich oczekiwań, świadom popularności tego miejsca, zatem w ciemno założyłem, że będę spał w namiocie. Na miejscu okazało się jednak, że praktycznie nie ma gdzie szpilki wcisnąć, choć nie, nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że akurat tamtego dnia, jak się wkrótce okazało, trwały tam knajackie imprezy, których nierozłącznym elementem były donośne śpiewy. Spytacie czemu nikt nie zareagował skoro na polu było tak wiele osób - otóż reagowali, krzyczeli, ale doskonale bawiące się towarzystwo nic sobie z tego nie robiło. Pozostało, więc pozżymać się w namiocie, leżąc na krzywym podłożu i zatykając uszy...


***

Dzień trzeci

Tamtej nocy spałem zawrotne dwie godziny (o tym jeszcze później), uznałem więc, że była to w istocie wzbogacająca mój żywot przygoda, ale raczej nie do powtórzenia. Czułem się po przebudzeniu totalnie zmasakrowany, wschód słońca jednak nie mógł mi umknąć, dlatego raz jeszcze zacisnąłem zęby i spakowawszy kuchenkę, tak aby zagotować sobie kawy, ruszyłem przed siebie. Gdzie? Ano na Krzyżną Górę.

Kotlina Jeleniogórska przed wschodem słońca

No dobra, widoki widokami, ale ja jeszcze jestem Wam winien finisz nocnej historii. Napisałem, że spałem tej nocy dwie godziny. Otóż, dokładnie pamiętam jak w pewnym momencie, w praktyce było to między drugą a trzecią, wycie nagle ucichło. Myślałem, że towarzystwo wreszcie zaszyło się w namiotach i Szwajcarkę otulił święty spokój, ale myliłem się. Towarzystwo wcale nie poszło spać, po prostu przeniosło się na Krzyżną Górę i tam kontynuowało swawole.

Wyobraźcie sobie zatem moją szczerą radość, gdy ujrzałem ich na szczycie Krzyżnej Góry...

Ciekawe ile osób wyczekiwało wschodu słońca tego dnia na Śnieżce ;)

Ale dobra, zostawiając na boku cudze radości, postaram się skupić na samym wschodzie słońca. Wschód słońca w Sokolikach jest traktowany jako punkt do odhaczenia na liście każdego górołaza i mniejszych/większych fotoamatorów, więc i ja postanowiłem zobaczyć go na własne oczy. Na Krzyżnej Górze i Sokoliku już wcześniej byłem, w trakcie dnia, natomiast rzeczywiście o poranku, okolica nabiera zupełnie innego charakteru. Rzeczywiście duża w tym zasługa porannych mgieł, które przepływając między wzgórzami Kotliny Jeleniogórskiej uwypuklają jej topografię, w ciągu dnia ginącą za sprawą bardziej rzucających się w oczy Karkonoszy.

Karkonosze o świcie i o wschodzie

Teraz dla odmiany Kotlina Jeleniogórska i fragment Gór Izerskich (ostatnie zdjęcie, lewa strona, ostatni plan)

I najwyższa część Rudaw: rozłożysty Skalnik z prawej strony zdjęcia (ostatni plan)

A skoro już Rudawy, to na zakończenie seansu jeszcze pobliski Sokolik

Poranne pejzaże dopisały, trochę poprawiając mi nastrój. Oschle podziękowawszy za towarzystwo na Krzyżnej Górze, krótko po 7 wziąłem nogi za pas i zacząłem schodzić w stronę Husyckich Skał. Chwilę nawet rozważałem czy nie podejść jeszcze na Sokolik, ale zrezygnowałem z tego pomysłu, co w kontekście rosnącego szybko upału, okazało się być dobrą decyzją.

Ale nim o rozkręcającym się upale i dalszej drodze jeszcze dwa słowa odnośnie samej Szwajcarki.

Szwajcarka jest bez wątpienia jednym z najpiękniejszych schronisk w polskich górach, niemniej wyjątkowy tyrolski klimat w połączeniu z doskonałą dostępnością tego miejsca (dojazd samochodem praktycznie pod samo schronisko) przekłada się na tendencję do przesadnej gwarności tego miejsca, co sprawia, że na dłuższą metę ciężko mi poczuć z tym miejscem jakąś więź. Podobnie jak Andrzejówka czy Jagodna - to wszystko są piękne miejsca, ale ich położenie i dostępność, z mojego punktu widzenia (niekoniecznie z punktu widzenia kieszeni właścicieli) działa na ich niekorzyść. Oczywiście, żebyście mnie źle nie zrozumieli, zwłaszcza ci, którzy nie czytają mojego bloga regularnie, rozumiem potrzebę istnienia takich łatwo dostępnych miejsc, żeby mogły się tam także dostać osoby starsze, schorowane, o gorszej kondycji etc., nie odmawiam też nikomu prawa do wypoczynku i przebywania w górach, odnoszę jedynie wrażenie, że w niektórych miejscach, atmosferę schroniska górskiego, czyli takiej górskiej idylli, od dłuższego czasu zastępuje atmosfera festynu, i co gorsza, w mojej opinii infantylnego festynu. Dobrze, że amatorzy takich atrakcji mają gdzie się wyszaleć, szkoda, że miejscem takich atrakcji stają się obiekty z takim potencjałem i klimatem jak Szwajcarka czy wcześniej wspomniana Andrzejówka. Z tej ostatnio długo nie zapomnę widoku rozjeżdżających okoliczne łąki samochodów, zaparkowanych gdzie popadnie po sąsiedztwie schroniska, o czym pisałem w relacji z Ruprechtickiego Szpiczaka.

Więc kończąc przydługi wątek, jeśli kogoś interesuje, tak jak na przykład mnie, zawartość gór w górach, parafrazując barejowskie cytaty, w tym wypadku jest nie w pełni satysfakcjonująca 😉

Uroku Szwajcarce nie można odmówić. Żeby jednak cieszyć się nim to trzeba zaglądać tu w środku tygodnia, najlepiej poza sezonem.


Wracając do tematu marszu: rosnący skwar połączony z wysoką wilgotnością powietrza sprawił, że zmęczenie z dnia poprzedniego i nieprzespana w sposób właściwy noc wyjątkowo szybko dało o sobie znać. Krajobrazy stawały mi się coraz bardziej obce i zasadniczo maszerowałem po prostu przed siebie niczym zombie. Na domiar złego, zamiast zdobywać kolejne metry i uciekać tym samym od upału, mnie czekało zejście do doliny Bobru...

Sokolik obserwowany z łąk nad Trzcińskiem

Sił na takie chodzenie starczyło mi na dojście w okolice mostu nad Bobrem, gdzie postanowiłem pookupować przez dłuższą chwilę krawężnik. Siedziałem i wpatrywałem się głucho w lekko szumiącą wodę subtelnie podcinającą północne zbocza Sokolika...

Bóbr w Trzcińsku

Było fajnie, ale jeszcze fajniej mogłoby być, gdyby miejscówka charakteryzowała się odrobiną cienia 😉 W tej sytuacji w bezruchu długo też nie wytrzymałem, niemniej obiecałem sobie poruszać się metodą małych kroków, czyli z regularnymi postojami. Ponieważ kawałek dalej miałem mijać przystanek kolejowy w Trzcińsku, to stwierdziłem, że kolejny oddech będę łapać właśnie tam.

Był Bóbr w Trzcińsku, to teraz jeszcze przystanek kolejowy;)

Postój na stacji był ryzykowny, bo wiązał się z pokusą rezygnacji z dalszej drogi, i rzeczywiście, przyznaję że sprawdziłem rozkład jazdy (zerknąłem tylko!), ale nie chciałem jeszcze się poddawać, zwłaszcza, że mogłem zrobić zwrot na pięcie praktycznie w dowolnym momencie.

Przeszedłem zatem wkrótce na drugą stronę torów w stronę rozległych łąk. Było tu mało górzyście, ale najważniejsze tego dnia było to, że wokół nie brakowało cienia. Wlekłem się tędy niemiłosiernie, czując przepotężny kryzys. Nie tylko nie mogłem włączyć piątego biegu, co pewnie nawet i trzeciego.

Dosyć płasko, ale przynajmniej miejscami lesiście!

Uszedłszy kawałek, wgramoliłem się pod drzewo i padłem. Żar lał się już z nieba, ale najważniejsze, nikt tu nie darł się w niebogłosy. Szybko przysnąłem wpatrując się z rzadka powiewające źdźbła trawy...

Po drzemce powitał mnie taki oto widok

Podobną drzemkę "w trasie" odbyłem kiedyś pod Ćwilinem, jednak tamta była zdecydowanie bardziej kojąca. Po prostu gdy wtedy się budziłem było już trochę chłodniej, tym razem za to pomału zbliżało się południe a wściekły upał ani myślał przemijać. Czekać w nieskończoność jednak nie mogłem, nie miałem bowiem hektolitrów zapasu wody, dlatego wkrótce zabrałem manele i ruszyłem w stronę Radomierza. Ładna to wioseczka, z urokliwym dawnym kościółkiem ewangelickim, który stoi na wzgórku.

Ładny kościółek w Radomierzu

Na skraju Radomierza przekroczyłem ruchliwą "trójkę", symbolicznie rozdzielającą w tym miejscu Rudawy od Gór Kaczawskich i pomaszerowałem piękną zadrzewioną alejką, za które w istocie uwielbiam Dolny Śląsk. Początkowo droga wyraźnie nabierała wysokości, dlatego szybko między drzewami ukazał się znajomy widok Sokolików, a za nimi oczywiście one, Karkonosze.

Wschodnia, najwyższa część Rudaw Janowickich. W tle Skalnik

"Ząbki" Sokolików

Śnieżka, Równia pod Śnieżką, Smogornia i szerokie obniżenie Przełęczy Karkonoskiej

I ogólny widok na Kotlinę Jeleniogórską

Widoki stały się jeszcze szersze chwilę później, bo stare drzewa, które rosły po obu stronach drogi wkrótce zniknęły z pola widzenia. Nad Kotlinę Jeleniogórską wkrótce zaczęły jednak nadciągać chmury, przypominające o niekorzystnej prognozie na kolejne dni.

Na skraju Komarna, gdzie planowo miałem wraz z niebieskim szlakiem odbić w stronę Skopca, podjąłem ostatecznie decyzję, która chodziła mi od pewnego czasu po głowie - rezygnuję z dalszej drogi i idę wprost do centrum wsi skąd mogę się łatwo ewakuować do Jeleniej Góry. Nie była to łatwa decyzja, i nawet nie paskudny upał czy zmęczenie przeważyło za nią a problem z rozległymi odciskami, z którymi próbowałem walczyć w zasadzie już od pierwszego dnia drogi. Po prostu popełniłem szkolny błąd związany z niewystarczającą weryfikacją nawierzchni dużej części trasy, na której buty z bardzo twardą podeszwą okazały się być gwoździem do trumny. W efekcie czego pod koniec drugiego dnia nie byłem w stanie postawić już normalnie stopy...

Kościół w Komarnie

Byłem tym faktem tak wymęczony, że tamtego dnia nawet nie czułem specjalnego żalu z całej sytuacji, chcąc jak najszybciej pozbyć się butów i skarpet. Z perspektywy czasu ubolewam, że będąc tak blisko Skopca nie udało się na niego wejść, bo nie ukrywam, że Góry Kaczawskie przy całym swym kameralnym uroku niełatwo wybrać na dedykowany górski wyjazd z uwagi na liczne atrakcje w okolicy.

Jedno jest jednak pewne - jeśli uda się wrócić, to początek tej dalszej drogi już jest znany. I będzie nim właśnie Komarno.

KOMENTARZE

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top