Niżne Tatry zimą, czyli przygoda nie dla amatora. Cz. I - Wielka Wapienica

Święta, święta a po świętach góry. To proste.

Ten okres roku długo planowałem spędzić w Niżnych Tatrach. Udało się to zrobić pierwszy raz w 2018 roku, jednak wtedy został zaliczony drobny falstart, pogodowy, ale przede wszystkim kondycyjny. Byliśmy po prostu niewystarczająco przygotowani. W paru zdaniach pisałem o tym w innym artykule.

W kolejnym roku zapadła decyzja o powtórce, choć w nieco innym kształcie. Po pierwsze zmienił się delikatnie kierunek - ponownie ruszyliśmy w kralovoholską część Niżnych Tatr lecz tym razem w jej wschodnie rewiry. Zmienił się też zespół, choć ta kwestia nie była oczywiście wynikiem celowych zmian, tak się po prostu poukładało.

Organizacyjnie rzecz też nie była tak prosta jak zwykle. Tamtego roku końcówkę świąt spędzałem u dziadków nieopodal Lublińca i to właśnie tam przyjechał po mnie wpierw Kamil. Stamtąd popołudniu 27 grudnia pojechaliśmy, znów nietypowo, do Świętochłowic, aby zabrać wracającego z pracy Artura. Potem jeszcze udaliśmy się na zakupy i metropolię górnośląską zaczęliśmy opuszczać koło 14. Kierunek: Liptowska Tepliczka!

Ostatnie przygotowania przed wymarszem na parkingu w Tepliczce

Na miejsce dojechaliśmy w miarę szybko dzięki ciągłej jeździe (zjechaliśmy tylko po kawę na wynos), natomiast na miejscu zastała nas oczekiwana kompletna ciemność. Plusem było to, że na ostatnich kilometrach i przy nieoświetlonej drodze udało nam się uniknąć dziur oraz dzikich zwierząt. Ktoś mógłby powiedzieć, że te ostatnie czekały po prostu aż sami wyjdziemy na szlak. He he.

Już na parkingu panował srogi mróz, dlatego przywdzialiśmy polary i grube kurtki, a przed wyjściem w drogę zjedliśmy jeszcze suchy prowiant i trochę słodkiego. Na koniec na czapy powędrowały czołówki i, upewniwszy się że wszystko zabraliśmy, ruszyliśmy przed siebie.

Pierwszy etap naszej wędrówki przypadający na wieczór stanowiło krótkie podejście na pobliską Tepliczce przełęcz Zaploty (Sedlo Zaploty - 930 m n.p.m.), a następnie łagodne zejście do wylotu Zdziarskiej Doliny, którą to dolinę musieliśmy niemal w całości (11 km) przejść. Niespełna 4-godzinny marsz miał nas doprowadzić do Andrejcowej.

Ponieważ była noc to zdjęć nie robiłem, zresztą skupieni byliśmy na tym, żeby nie rozwlekać marszu i dotrzeć na miejsce możliwie wcześnie. Jeśli chodzi o warunki - droga przebiegała spokojnie, bez większych niespodzianek. Jedynie pod koniec, w górnej partii doliny, gdzie szlak przekracza potok (wtedy oczywiście przykryty śniegiem) robiąc gwałtowny łuk, zatrzymaliśmy się na chwilę w poszukiwaniu znaków.

Do Andrejcowej dotarliśmy nieprzesadnie zmęczeni jeszcze przed 22. Gdy wtarabaniliśmy się do środka do naszych uszów dotarły dźwięki pochrapywania, z największą starannością próbowaliśmy w ciszy dorwać się zatem do andrejcowego stołu w celu przygotowania wieczerzy. Jednak szmery i stukoty sprawiły, że wkrótce do nas przyłączył się wybudzony Miszo z (jak się okazało) Trnawy. Dość nieoczekiwanie perspektywa snu bardzo się oddaliła...

Cóż, ze Słowakami przy stole z reguły bardzo dobrze się rozmawia 😁

***

Po bardzo wesołym i długim wieczorze spaliśmy do późna. Ze śpiworów zwlekliśmy się w sumie w momencie gdy Miszo ze swoją ekipą wychodzili już z chaty, my zaś w zasadzie poranne sprawunki skończyliśmy załatwiać dopiero po 10. I dopiero wtedy mogliśmy opuścić chatę z perspektywą wycieczki na nieodległą Wielką Wapienicę.

🚩Utulnia Andrejcowa - 10:15

Piękna zima o poranku

Warunki były bajkowe, co tu dużo mówić. Ostry mrozik, świeża pokrywa śnieżna a do tego podmuchy wiatru co jakiś czas wzbijające śnieżny pył. Dla takich krajobrazu zdecydowanie warto wychynąć z ciepłego domowego kąta i przywdziać kilka warstw odzieży 😊

No i jak tu się nie cieszyć zimą! 😍

Wycieczka jawiła się bardzo przyjemnie, bo dzięki temu, że planowaliśmy w Andrejcowej także i drugi nocleg, szliśmy z pustymi plecakami. No prawie pustymi, wiadomo, w środku znalazł się termos, zapasowa warstwa odzieży i to i owo do przekąszenia. W każdym razie wypad na lekko 😉

Po powrocie na grzbiet obraliśmy kierunek zachodni, podążając najpierw do siodła, na które wyprowadził nas poprzedniej nocy niebieski szlak z Tepliczki, a następnie skierowaliśmy się w stronę masywu Wapienicy.

Helpiański Wierch w stronę którego pójdziemy

Szałas pod Kosarzyskami położony po południowej stronie grzbietu. Może służyć jako awaryjne schronienie

Lekka zawieja na szlaku 😉

Początkowo szło się bez większych problemów - na szlaku były założone ślady, które rozwiązywały problem ewentualnych domysłów, którędy podążać. Były one wprawdzie pojedyncze, siłą rzeczy trudno było się do nich dostosować, zatem za nami powstawały kolejne. Grubość pokrywy nas nie przerażała, czasem, gdy mocniej zawiało można było dostać śniegiem w oczy 😉

Początkowy, łagodniejszy etap podejścia - na mapach przedstawiany jako podejście przez las w rzeczywistości wiedzie przez mocno przerzedzone tereny

Wytrwale pięliśmy się w stronę pierwszej kulminacji na naszej drodze, podczas gdy w tle warunki dynamicznie się zmieniały. Raz świeciło słońce, raz nadchodziły niskie chmury i wzmagał się wiatr, przysypując zakładane ślady...

Widok za plecy. Gdzieś tam w dole między drzewami i kosówką ukryta jest Andrejcowa...

Gdy na chwilę ścieżka zaprowadziła nas między wysokie świerki, sytuacja się wyraźnie poprawiła. Zdecydowaliśmy się wykorzystać ten fakt i zatrzymaliśmy się na chwilę celem wydobycia termosów i napicia się gorącej herbatki...

Wygłupy na szlaku przy okazji postoju na herbatkę

Nieopodal szczytu Helpiańskiego Wierchu

Nieco rozgrzani ruszyliśmy w stronę szczytowych partii Helpiańskiego Wierchu (Heľpianský vrch - 1586 m n.p.m.), który wyrastał przed nami. Kiedy tylko las się przerzedził nastały ponownie podmuchy, tym razem trochę silniejsze niż kilkadziesiąt minut wcześniej...

Na podejściu na Helpiański Wierch...

Arturro

Sam Helpiański Wierch, będący nieco niższym, południowo-wschodnim przedłużeniem Wielkiej Wapienicy, powitał nas autentycznie miłymi przebłyskami słońca. Co więcej, chmury też zechciały się nieco podnieść przez co dostrzegliśmy główny wierzchołek masywu i kilka innych, niższych kulminacji w okolicy...

🚩Helpiański Wierch (1586 m n.p.m.) - 11:55

Wielka Wapienica teraz już przed nami

Ograniczone widoki na grzbiet Pańskiej Holi

Dalsza droga z Helpiańskiego Wierchu na pobliskie siodło Przehybka (Priehybka; 1555 m n.p.m.) miała bardziej karkonoski charakter, przez co nie sprawiła nam najmniejszych problemów. Sama przełęcz okazała się też sporym zaskoczeniem, była szeroka i wręcz wydała mi się idealnie skrojona pod biwak (przy czym pamiętajmy, to park narodowy), zwłaszcza że nieopodal bije tam źródło.

Drugie zaskoczenie kryło się w śladach - te z Przehybki kierowały się jedynie do Helpy, co oznaczało, że na kluczowym odcinku wycieczki czeka nas zakładanie śladów 😁

Sytuacja obudziła w nas instynkt odkrywców i chwilę później zanurzyliśmy się już po kolana w śniegu. Oczywiście z każdym pokonanym metrem śniegu przybywało a i wiatr się wzmagał, przez co trzeba było włożyć więcej wysiłku, ale... Ja tam byłem zachwycony, bo zdjęcia wychodziły bardzo klimatyczne, no chyba nie zaprzeczycie 😎

Na odcinku od Przehybki po wierzchołek Wapienicy śniegu miejscami było już po pas, zatem torowaliśmy sobie drogę, zmieniając się co 10 minut

Płaski wierzchołek Wielkiej Wapienicy okazał się być dla odmiany przykryty solidną lodową skorupą. Świeżego śniegu było tu jak na lekarstwo - w większości miejsc biały puch po prostu wywiało. 

Jeśli zaś chodzi o widoki, to były podobne do tych jakie mieliśmy okazję podziwiać na Wielkiej Łące albo na Kriżnej 😂 Cóż, trzeba przyznać, że okres świąteczno-noworoczny często przynosił naszym wędrówkom takie o to warunki 😉

Ostatnia prosta

Przy tabliczce szczytowej spędziliśmy dosłownie dwie minuty, robiąc pamiątkowe zdjęcie. Wiało naprawdę mocno, wzmacniając odczucie chłodu, zatem nawet z piciem herbaty postanowiliśmy się wstrzymać do Przehybki.

🚩 Wielka Wapienica (Veľká Vápenica; 1691 m n.p.m.) - 13:10


Wiatry wiatrami, ale dwa słowa o samej Wapienicy, muszą być 😁 Wielka Wapienica czy też oryginalnie Veľká Vápenica, jest najwyższym szczytem kralowoholskiej części Niżnych Tatr, położonym w głównej grani, oczywiście wznoszącym się poza masywem Królewskiej Hali (Kráľova hoľa). Pomimo sąsiedztwa "Królowej" Niżnych Tatr, sylwetka Wapienicy również pozostaje dosyć rozpoznawalna - jest to bowiem także wybitny i pokaźnych rozmiarów masyw górski, którego skrajne kulminacje, tj. Mała Wapienica na północnym-zachodzie i Helpiański Wierch na południowym-wschodzie oddzielone są od siebie o przeszło 4 km, zaś lokalizacja w sąsiedztwie przełęczy Przehyba (Priehyba), będącej najniżej położonym punktem na grani Niżnych Tatr sprawia, że szczyt dodatkowo wydaje się mocno odizolowany od innych.

Ze względu na swoją płaską wierzchowinę, widoki z Wapienicy nie są tak rozległe jak mogłyby być, niemniej Królewska Hala, prezentuje się z niej wybornie. Ponoć 😋

A oto i nasz cel - Wielka Wapienica!

Zrobiliśmy sprawny zwrot na pięcie (Artur z Kamilem szybszy, ja zostałem jeszcze by zrobić parę zdjęć) i skierowaliśmy się ponownie na wschód. Gdy dotarliśmy do miejsca, w którym kończy się szczytowy płaskowyż a zaczyna strome zbocze, dostrzegliśmy, że nasze ślady już miejscami zaczęły zanikać, dlatego ochoczo przyspieszyliśmy kroku.

Rozpoczynamy zejście na Przehybkę

W trakcie zejścia zaczęła się natomiast poprawiać pogoda i wkrótce naszym oczom ukazał się Helpiański Wierch (tego dnia wyjątkowo często smagany promieniami😉). Oprócz doświadczeń natury survivalowej, nazwijmy to, udało się zatem przejąć tego dnia jeszcze trochę pozytywnej energii od słońca 😀

Popołudniowe przebłyski

Słońce utrzymało się na niebie nawet gdy pięliśmy się już z powrotem zboczami Helpiańskiego Wierchu, co pozwoliło nam nawet na jeszcze pełniejszą ocenę Wapienicy od tej strony. Przyznaję - nawet przez moment pojawiło się we mnie znajome ukłucie żalu, pojawiające się za każdym razem gdy po zejściu poprawia się pogoda. No ale nie ma tego złego, na Wapienicę kiedyś trzeba będzie wrócić w sezonie letnim, może wtedy uda się spojrzeć na okolicę 😀

Raz jeszcze Wapienica z perspektywy Helpiańskiego Wierchu

Miłą niespodzianką na koniec dnia były widoki masywu Królewskiej Hali, a przynajmniej jej zarys. Bo mimo, że "Królowa" w dużej mierze pozostawała ukryta w gęstych chmurach, to było w tym krajobrazie coś wyjątkowo majestatycznego. Czuć było bliskość tego wyniosłego cielska i świadomość, że mieliśmy wyruszyć ku niemu kolejnego dnia budziła w nas niemałą ekscytację.

Królewskiej Hali nie widać, ale czuć jaki majestat się w tych chmurach czai 😉

Gdy wróciliśmy z powrotem w okolice Andrejcowej, zmierzchało już. 

Z powrotem na Kosarzyskach

A tam pójdziemy kolejnego dnia - czyli wierzchołek Andrejcowej (1520 m n.p.m.), od której nazwę wzięła sama utulnia

Późne popołudnie spędziliśmy na suszeniu rzeczy w chacie i gotowaniu. Pod wieczór Andrejcowa ponownie wypełniła się ludźmi, choć tym razem towarzystwo było mniej spragnione długich posiedzeń przy stole, co można zaliczyć na plus, biorąc pod uwagę nasze plany zakładające wymarsz jeszcze przed wschodem słońca...

🚩Utulnia Andrejcowa - 15:00

Andrejcowa. Tyle osób już o niej pisało, że nie wiem co mogę dodać. No, super miejsce!

Noc przyniosła niemal bezchmurne niebo, więc przed snem wyszliśmy na zewnątrz celem sfotografowania nocnego nieba. Niestety moje próby okazały się mało trafione, gdyż mój statyw okazał się być zbyt nadwrażliwy na dosyć mocne podmuchy, Arturowi udało jednak się zrobić naprawdę świetne zdjęcie, które możecie zobaczyć tutaj.

Tyle zatem Kochani przygód póki co z Niżnych Tatr, słyszymy się w kolejnej relacji!

KOMENTARZE

2 comments:

  1. Przeczytałem. Wszystko! Od początku do końca. Każdy post. To było jak przygoda!!!
    Końcem 2022 r. trafiłem tu przez przypadek czytając coś o Niżnych Tatrach na blogu Gosi, Rudej z wyboru. Co ciekawe, kiedyś, dawno temu, przed laty, gdy pisała o spotkaniu blogerów w Radomiu podała też link do Twojego bloga. Ale wówczas, pewnie z braku czasu nie zaglądnąłem.
    Czytając o tych Niżnych na tyle mi się spodobało, że przeglądnąłem jeszcze post czy dwa o Tatrach. Zaraz potem uznałem, że warto zaglądnąć na początek no i dalej to już poszło :) .
    W ten sposób najpierw niemal codziennie, przeważnie wieczorem, do poduszki, podziwiałem Twoje świetne zdjęcia, ale chyba jeszcze bardziej to, jak niezwykle wnikliwe, bogate w treści i informacje są wszystkie Twoje posty. I chociaż jestem wiernym tatromaniakiem, fascynujące było odkrywać dzięki Tobie Alpy Julijskie, Fogarasze, ale też mniej znane mi pasma w Polsce.
    Później, dzięki Twojemu blogowi, łatwiej mi było przetrwać cały maj, gdy po operacji kolana przez miesiąc leżałem uziemniony w łóżku. Było coś magicznego gdy o 3 w nocy świat wokół spał a ja dzięki lekturze przenosiłem się do Norwegii czy Czarnogóry, mogąc zapomnieć o bólu.
    Myślę też, że w jakiś sposób Twój blog „podkręcając” miłość do gór sprawił, że z większą determinacją a zatem lepszym skutkiem przeszedłem późniejszą rehabilitację i mozolny powrót do formy.
    Przez kontuzję nie dane mi było w 2023 pojechać w Tatry. Możliwości pozwoliły tylko na spacer na Trzy Korony, kilka górek z wieżami widokowymi i połoniny w rodzinnych Bieszczadach dawno nie odwiedzanych jesienią. Ale właśnie dzięki Twojemu blogowi, temu jak szczegółowo opisujesz góry, jak precyzyjne informacje zamieszczasz, sam nauczyłem się dostrzegać więcej i czerpać większą radochę z błahego nawet wypadu na byle górkę. (Na marginesie, zawsze się zastanawiam czy tak dokładne opisy panoram to efekt mrówczej pracy z mapą czy są do tego jakieś aplikacje? ;) )
    No i wreszcie, choć serce niezmiennie rwie do Tatr, dzięki Twoim relacjom gdzieś z tyłu głowy mocniej uwierać zaczęły myśli o innych kierunkach. To po prostu fajne uczucie, gdy teraz wiem już na pewno, że chcę wejść na Toubkal czy zobaczyć Zatokę Kotorską. I to bezapelacyjnie zasługa Twoich relacji. Dodam jeszcze, że wpisy o Alpach Algawskich to absolutna petarda!
    Ciekawa też była konstatacja, że zaczynałem od czytania postów, które pisałeś jako nastolatek wyjeżdżający w góry z rodzicami, a w rok czytania „przeskoczyłem” kilka lat Twojego życia i niezliczonych wyjazdów i przygód Twoich i Twojej ekipy (swoją drogą pozazdrościć tylko można, że przez tyle lat Wasza górska ekipa trzyma się razem i zawsze jest z kim pojechać). A czytanie jak na razie skończyłem akurat w grudniu, na poście grudniowym :)
    Choć raczej nie komentuję nic w necie, chciałem napisać te kilka słów, żeby wyrazić jak świetnie się bawiłem zagłębiając się w Twoich relacjach z gór i jak no... po prostu ważny był dla mnie Twój blog i istotnie pomógł mi w minionym roku. Robisz naprawdę mega robotę. Na pewno nieraz tu wrócę.
    Tak że, Bartek, po prostu DZIĘKUJĘ. Bardzo dziękuję. I do zobaczenia na szlaku ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, dzięki wielkie za ten emocjonalny komentarz! Relacje zawsze powstawały mozolnie - zwłaszcza teraz, gdy mam po prostu mało czasu na pisanie - natomiast wierzyłem i wierzę, że taki ich sposób prowadzenia znajdzie zwolenników, czego dowodem jesteś także Ty. Bardzo mnie to cieszy, tak samo jak deklaracje o chęci powtórzenia części z tych opisanych wyjazdów, to zawsze ogromna satysfakcja dla piszącego:)
      Odnośnie panoram, to zasadniczo jest to efekt wielogodzinnego obcowania z mapami, ale także pamięci fotograficznej - zawsze było mi się dosyć łatwo przywiązać do poszczególnych sylwetek gór. Jeśli pamięć mnie zawodzi albo jestem w zupełnie obcym miejscu, to wspomagam się mapą i aplikacjami, zwłaszcza tą: https://www.udeuschle.de/panoramas/makepanoramas_en.htm
      Co do ekipy, pozostaje mi się cieszyć, że tyle lat udawało nam się uzgadniać terminy, podróżować i przeżywać najróżniejsze przygody. A przy tym dogadywać na szlaku ;)
      Pozdrowienia i do zobaczenia gdzieś w górach!

      Usuń

Back
to top